Zabójstwo małżeństwa Jaroszewiczów. Dowody ze śledztwa w torbie z Myszką Miki

Czytaj dalej
Fot. Fot. Piotr Smoliński/Polska Press
Joanna Grabarczyk

Zabójstwo małżeństwa Jaroszewiczów. Dowody ze śledztwa w torbie z Myszką Miki

Joanna Grabarczyk

Pałac w Radomierzycach i tajne dokumenty z II wojny światowej. Związki z Bursztynową Komnatą. Plany książki, która miała zatrząść systemem politycznym RP… Teorii spiskowych mających wyjaśnić motyw morderców małżeństwa Piotra i Alicji Jaroszewiczów z biegiem lat pojawia się coraz więcej. „Ktoś wie, co się stało w Aninie. Ta sprawa jest utajniona” – mówi w wywiadzie dla portalu i.pl syn Piotra Jaroszewicza, Andrzej. Najbliższa rozprawa, w toczącym się już drugim procesie w tej sprawie, ma się odbyć w nadchodzącym tygodniu.

Pomimo iż toczy się już drugi proces w tej sprawie, a do udziału w zabójstwie przyznali się członkowie radomskiego „gangu karateków”, zbrodnia dokonana w willi w Aninie nadal prowokuje więcej pytań niż odpowiedzi.

Brutalne morderstwo byłego premiera

Do zabójstwa, które po dziś dzień pozostaje niewyjaśnione, doszło w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 roku. Sprawcy nie pozostawili po sobie niemal żadnych śladów. Te, które pozostały, w dużej mierze zniszczono lub zadeptano w czasie śledztwa. Niedbalstwo podczas czynności śledczych sięgnęło takiego stopnia, że raport Komendy Głównej Policji, wyliczający błędy i zaniedbania, jakich dopuszczono się podczas śledztwa, trafił później do Wyższej Szkoły Policji w Szczytnie jako materiał szkoleniowy, jak nie prowadzić działań na miejscu zbrodni. To, co wiemy jednak ponad wszelką wątpliwość, to fakt, że były premier był przed śmiercią przywiązany do fotela i torturowany, a jego śmierć nastąpiła w wyniku uduszenia spowodowanego zadzierzgnięciem się na jego szyi paska przymocowanego do ciupagi. Miejsce zbrodni wskazywało na to, że napastnicy rozmawiali z ofiarą i dołożyli starań, by była długo przytomna, o czym świadczą podane byłemu premierowi leki oraz opatrunki, jakie mu założono. Żona Piotra Jaroszewicza, Alicja Solska – Jaroszewicz, znaleziona została w łazience. Zamordowano ją strzałem w tył głowy. Wcześniej napastnicy ułożyli ją jednak skrępowaną na posłaniu dla psa na kafelkach. Z domu byłego premiera nie zginęło też nic wyjątkowo cennego – ani biżuteria ani drogocenne kamienie ani obrazy, choć syn zamordowanych, Jan Jaroszewicz, zeznał że z domu zniknęło kilka tysięcy dolarów. Ustalono również, że z domu zabrano broń należącą do byłego premiera i jego żony.
Bliskich i znajomych małżeństwa Jaroszewiczów doniesienia te szokowały tym bardziej, że Piotr Jaroszewicz znany był ze swojej ostrożności: często nosił przy sobie broń, domu strzegł pies Remus – niezwykle agresywny wobec obcych sznaucer olbrzymi, a wizyty domowe u Jaroszewiczów musiały być wcześniej zaanonsowane telefonicznie nawet przez najbliższą rodzinę.

Zeznanie członków „gangu karateków”

Pierwszy proces, który miał wyjaśnić, kto zamordował małżeństwo Jaroszewiczów, rozpoczął się w 1994 roku. Na ławie oskarżonych zasiedli wówczas Krzysztof R. (ps. „Faszysta”), Wacław K. (ps. „Niuniek”), Jan K. (ps. „Krzaczek”) i Jana S. (ps. „Sztywny”). Byli to członkowie grupy przestępczej z Mińska Mazowieckiego, która specjalizowała się w napadach rabunkowych. Pierwszy proces trwał kilka lat, przesłuchano w nim ponad 300 świadków, lecz finalnie zakończył się uniewinnieniem całej czwórki, o co wnioskował sam prokurator, Andrzej Bartecki.

W sierpniu 2020 roku wystartował drugi proces w sprawie zabójstwa byłego premiera Piotra Jaroszewicza oraz jego żony, Alicji Solskiej. Na ławie oskarżonych zasiedli Robert S., Dariusz S. i Marcin B., członkowie tzw. „gangu karateków” z Radomia, którzy w latach 90. ubiegłego stulecia dokonali niemal 30 napadów na domy zamożnych ludzi.

Rozmowa portalu i.pl z synem byłego premiera, Andrzejem Jaroszewiczem i jego żoną, Alicją Grzybowską

Po trzech latach w areszcie sąd zdecydował o zwolnieniu członków gangu karateków – Roberta S., Dariusza S. i Marcina B., oskarżonych w drugim procesie o morderstwo Pana ojca. Kiedy w 2017 roku prokuratura ogłosiła wznowienie śledztwa, zanosiło się na to, że pojawiły się nowe, silne dowody w sprawie. Okazało się, że wspomniane dowody to zeznania gangsterów, które wypłynęły w związku z innymi sprawami. Do udziału w napadzie na małżeństwo Jaroszewiczów przyznał się Dariusz S. i Marcin B. Razem wskazali, że mordu podczas napadu dopuścił się Robert S.
Wierzą Państwo zeznaniom gangsterów z gangu karateków?

Alicja Grzybowska: Z jakiejś przyczyny, której my nie znamy, oni się przyznają. Z jednej strony jest możliwość, że Dariusz S. wymyślił sobie coś, żeby się ratować. Z drugiej strony jest taka możliwość, że ktoś im powiedział, że mają to zeznać.

Andrzej Jaroszewicz: A toczą się trzy procesy w tej sprawie.

[polecany]21746547[/polecany]

Co ma Pan na myśli mówiąc, że teraz toczą się trzy procesy w sprawie zamordowania Pana ojca?

Andrzej Jaroszewicz: Nie podoba mi się, jak ten proces się odbywa. Nie bardzo wiem, dlaczego w sprawie mojego ojca rozpatruje się również inne występki i przestępstwa tego gangu karateków. To nie służy procesowi. Traci się przez to ciąg myślowy i gmatwa fakty. Wybija to z rytmu ludzi, którzy potrzebują tych informacji po to, żeby dojść prawdy – mnie czy dziennikarzy, którzy podejmują ten temat. Przy całym szacunku i sympatii wobec rodzin ofiar, które również czekają na sprawiedliwość, w tej konkretnej sprawie nie interesuje nas to, co oskarżeni zrobili gdzieś w Krakowie czy w Gdyni. To były odrębne zbrodnie. Nas interesuje sprawa zamordowanego premiera.

[polecany]5044075[/polecany]

Jaki przestępcy mogą mieć interes w tym, żeby się przyznać do udziału w tej zbrodni?

Alicja Grzybowska: Jeden z tych panów, który przyznał się jako pierwszy do udziału w zamordowaniu Piotra i Alicji Jaroszewiczów – Dariusz S. - dostał wyrok za działalność w gangu karateków. Po kilku latach odsiadki za liczne rozboje wyszedł, ale wspólnie z kolegą z zakładu karnego – Bogusławem K. - zajął się porwaniami. Najpierw porwali jakiegoś siedemdziesięcioparoletniego biznesmena z Krakowa. Zamknęli go w skrzyni pod ziemią – w takim pudle wielkości trumny. On tam umarł z braku powietrza. Potem również w Krakowie porwali dziesięcioletniego chłopca. Wsadzili go w skrzyni pod ziemię. Dziecko spędziło tam kilka dni. Na szczęście chłopiec to przeżył, a sprawców udało się ująć. Za jedno z tych porwań pan Dariusz S. siedział sobie w areszcie, czekając na proces. On sam mówił podczas tych rozpraw, że miał tam w celi specjalistów od prawa karnego. Był jakiś pan Wacek, który siedział za gwałt zbiorowy, i powiedział mu, że aby nie dostać jakiegoś tam dużego wyroku, to Dariusz S. musiałby przedstawić informacje o jakiejś innej sprawie, w której brał udział, w której nie zamordował…

Czyli chodzi o instytucję małego świadka koronnego (art. 60 § 4 stanowi, że „na wniosek prokuratora sąd może zastosować nadzwyczajne złagodzenie kary, a nawet warunkowo zawiesić jej wykonanie w stosunku do sprawcy przestępstwa, który, niezależnie od wyjaśnień złożonych w swojej sprawie, ujawnił przed organem ścigania i przedstawił istotne okoliczności, nieznane dotychczas temu organowi, przestępstwa zagrożonego karą powyżej 5 lat pozbawienia wolności”)?

Alicja Grzybowska: Dariusz S. powiedział, że nie mógł się przyznać do Papały, bo to nie on. Do Zientary też nie – bo to nie on. Ale do Jaroszewiczów mógł się przyznać. Oskarżony nie miał żadnych oporów, żeby to tak przedstawić przed sądem! Po czymś takim człowiek ma wrażenie, że oskarżeni to kompletnie wymyślili! Z drugiej strony Dariusz S. czasem mówi coś takiego, co skłania do myślenia, że może faktycznie mogli mieć w sprawie swój udział?

Co takiego na przykład powiedzieli?

Alicja Grzybowska: Oskarżeni mieli dość dobre rozeznanie, jak wyglądała willa w Aninie, czyli miejsce zbrodni. Zeznawali, że jakiś taki puf widzieli, który był okrągły, który się otwierało i wyjmowało zeń słodycze…

Andrzej Jaroszewicz: Ale przecież z okazji pierwszego procesu był obfotografowany cały dom. Jeśli ktoś miał dojście do tych fotografii i do akt sprawy, a miał na to rok czy pół roku, to się nauczył roli.

Alicja Grzybowska: Nadto pojawia się ciekawostka. Panowie karatecy siedzieli pod koniec lat 90. w zakładzie karnym bodajże na Białołęce. Tam też siedziało towarzystwo, które brało udział w tym pierwszym procesie o zabójstwo małżeństwa Jaroszewiczów. Ci na pewno mieli akta tej sprawy, bo musieli się z nimi zapoznać. Oni niby siedzieli na różnych blokach, ale już krążą informacje, że ponoć na spacerniaku się kontaktowali… W końcu to zakład karny.

Andrzej Jaroszewicz: To nie bandyci bandytom podali akta.

Co jeszcze zeznali karatecy w sądzie w trakcie toczącej się rozprawy?

Andrzej Jaroszewicz: Proszę sobie wyobrazić – tu jest Radom, tu jest Warszawa. To jest 100 km. Rzekomi sprawcy wsiadają tu w pociąg osobowy i jadą nim do Warszawy.

Alicja Grzybowska: Według tego, co zeznali, wsiadają w pociąg o 5 rano. Chodzi o elektryczną kolejkę do Anina, tę która jeździła do Otwocka.

Andrzej Jaroszewicz: O której oni musieli wstać w tym Radomiu, żeby dojść do dworca i wsiąść w pierwszy pociąg do Warszawy? O której musieli wstać, żeby się ubrać, spakować i przyjechać? Zeznali też, że przyjechali do Anina i położyli się w krzakach. Co prawda ja tam krzaków nie widziałem. W porządku, była dzika roślinność – coś tam wyrastało, ale na pewno nie było tam krzaków, w których można się ukryć. Oskarżeni twierdzą, że się tam kryją cały dzień do północy, kiedy doszło do zbrodni. Czyli ile oni są na nogach?

Alicja Grzybowska: Dodatkowo następnego dnia po tym morderstwie wracają rano do Radomia, żeby zakopać łupy. Według ich zeznań byli 36 godzin na nogach, nie mając przeszkolenia wojskowego ani przyzwyczajenia, jak kontrolować adrenalinę. Ani nie usypiają, ani nie tracą refleksu… Cała sytuacja jest absurdalna. Po co przyjeżdżać do Anina o 8, 9 czy o 10 rano? Co do godzin przybycia zeznania oskarżonych nieco się różnią. Po co przyjeżdżać tak wcześnie, szczególnie w upalny, męczący dzień?

Nie tłumaczyli tego podejmowaniem obserwacji obiektu i mieszkańców?

Alicja Grzybowska: W sądzie tłumaczyli, że jeden wchodził na posesję i to on obserwował. Zeznał, że na posesji kręciło się dużo ludzi. To prawda, była tam Hanka Solska, która tego dnia wracała do Bostonu...
Jeśli człowiek widzi na posesji inną sytuację niż się spodziewał, czyli nie ma dwójki starszych ludzi do obrabowania, tylko jest cały tłum gości, to czemu nie wrócić do domu i nie przyjechać w innym terminie? Przecież oni są z Radomia – nie z Zamościa, nie z Przemyśla, daleko nie mieli. Tłumaczyli to tym, że obok posesji rodziców Andrzeja był internat i dzieci wracały z okazji 1. września do szkoły. Tylko że dzieci z internatu nie wracają 1. września do szkoły- one wtedy do tej szkoły idą. Do internatu wracają 31 sierpnia! Sytuacja zatem wygląda tak: po okolicy kręci się mnóstwo ludzi, a oni leżą w krzakach, nikt ich nie widzi, a pies państwa Jaroszewiczów ich nie wyczuwa i nie szczeka.

Andrzej Jaroszewicz: Pies nie czuje… (śmiech). Pies Remus był zły. To był bardzo duży, silny pies. Rozpędzony spokojnie przewróciłby dwóch facetów. Naprawdę groźne zwierzę, niebezpieczne dla obcych. I on nie czuje cały dzień tych obcych mężczyzn czających się w zaroślach? To jest absolutnie niemożliwe. To jest wykluczone! Mało tego. Jeden z oskarżonych mówi, że wchodził przez płot na posesję, a wcześniej dał psu kiełbasę z luminalem. Proszę pani, ten pies najpierw by jego pożarł, a dopiero potem kiełbasę.

[polecany]5043747[/polecany]

To jest pewne, że ktokolwiek tam siedział od godziny piątej rano?

Alicja Grzybowska: To akurat twierdzą karatecy. Co jest dziwne.

Andrzej Jaroszewicz: To oni tak twierdzą. Może taka jest prawda, a może ich nauczyli roli.

Zeznania karateków pokrywają się z ustaleniami ze śledztwa?

Alicja Grzybowska: Czasami człowiek ma ochotę się śmiać. Byliśmy na wszystkich rozprawach, kiedy zeznawali karatecy. Chwilami ciężko się tego słuchało, bo tam szły takie absurdy, że na przykład panowie mówią, że broń, której używali, którą mieli w tym gangu karateków, to była ta broń z domu Jaroszewiczów, która zginęła z miejsca zbrodni. No to dlaczego pan Robert S. w pierwszym napadzie używał jakiegoś obrzyna?

„A, nie wiem, dlaczego. Może żeby sobie życie utrudnić”.

Kiedy rozpoczął się drugi proces o zabójstwo małżeństwa Jaroszewiczów, wszyscy zakładali przełom w sprawie dzięki nowym dowodom z tajemniczego pudła, które odnalazło się u Jana Jaroszewicza (syna zamordowanych Alicji Solskiej i Piotra Jaroszewicza) w 2017 roku. Dowody te ujawnił Tomasz Sekielski, były dziennikarz TVN, obecnie redaktor naczelny tygodnika „Newsweek”, przygotowując swój serial „Teoria spisku” dla Nowa TV. W pudle znajdowały się ponoć m. in. folie daktyloskopijne, które zaginęły w trakcie śledztwa – ślady o numerach 25, 27 i 28. Jakim cudem pudło z kluczowymi dowodami, które rzekomo zaginęło z policyjnego archiwum, nagle odnalazło się w 2010 roku w sądzie na Kocjana i zostało zwrócone Janowi Jaroszewiczowi?

Andrzej Jaroszewicz: Pudło znalazło się przez przypadek. Otóż nagrywałem z Sekielskim program, który był bardzo długi. Trwało to chyba osiem godzin. Poszedłem tam z Alą. To było nagrywane w hotelu. Ala siedziała w sypialni i czekała, i nudziła się.

Alicja Grzybowska: Rzeczywiście, przez osiem godzin nagrywany był Andrzej, opowiadający historię o swoim ojcu. Po nim ja miałam opowiedzieć o tym, co wydarzyło się przez ostatnich 10 lat, wtedy gdy świadomie już brałam udział w sprawie i miałam o procesie jakieś informacje. Tak naprawdę sprawa została pchnięta do przodu przez moją pomyłkę. Miałam opowiedzieć o tym, że w 2010 roku Jan, czyli brat Andrzeja, odebrał kasetkę z prokuratury – jeden z dowodów - o czym nie został poinformowany Andrzej. Kiedy doszło do wywiadu, byłam już bardzo zmęczona. Usiadłam, by opowiedzieć o tej kasetce, popełniłam błąd i powiedziałam, że w 2010 roku Jan odebrał pudło z sądu. I to poszło. A Sekielski zapytał potem Jana o pudło z sądu. I niespodziewanie Jan przyleciał potem z pudłem z sądu, które miał w piwnicy. Twierdził, że go nie otwierał, ale pudło miało zdjęte laki. Wówczas wyszło na jaw, że on rzeczywiście odebrał pudło z sądu: z piżamami, z ubraniami, z takim kijkiem, który nie wiadomo do czego służył… Popakowane to wszystko w jakieś torebki z Myszką Miki.

Andrzej Jaroszewicz: To jest tragiczna sprawa.

Do kogo należały odciski palców z zaginionych, a potem nieoczekiwanie odnalezionych w pudle Jana Jaroszewicza folii daktyloskopijnych?

Andrzej Jaroszewicz: Ślady daktyloskopijne do nikogo nie pasowały.

Co ujawniły te ślady?

Alicja Grzybowska: Nic konkretnego. Dostaliśmy 20-stronicowy wynik badania, z którego nic nie wynikało. Jakieś takie matematyczne czy biologiczne równania, trudne do zrozumienia zapisy, ale bez wniosków. Nie wiem, czy tych wniosków nie było, bo ktoś ich nie chciał w tym dokumencie zawrzeć czy – tak jak nam to na uniwersytecie powiedział ktoś z kryminalistyki – w momencie, gdy to leżało u kogoś w domu, to traci to jakąkolwiek wartość jako materiał dowodowy.

Ktoś mataczył i fabrykował fałszywe ślady?

Alicja Grzybowska: Osobiście nie szłabym w tę stronę. Mnie raczej zastanawia, dlaczego to pudło zostało oddane i Andrzej o tym nie wiedział. Oddano je jednemu konkretnemu członkowi rodziny, a tam członków rodziny było kilkoro.

Andrzej Jaroszewicz: Sąd powinien zawiadomić mnie i Jana o tym, że jest jakieś pudło do odbioru. Mało tego. W tym pudle, gdy Sekielski je przyniósł, nie było spisu przedmiotów, które pudło zawiera. Nie wiadomo, czy to, co zostało do tego pudła zapakowane w sądzie, rzeczywiście nie było przez nikogo ruszane. Nie ma spisu, więc nie można tego sprawdzić. Takich rzeczy w tej sprawie jest dużo. To jest po prostu żenujące. Już nawet nie wspominam o pewnej kindersztubie czy elegancji, bo nie ma o tym w ogóle mowy. Nikt nie zastanowił się, jakie ja odniosę wrażenie widząc, że zakrwawiona koszula mojego ojca z miejsca zbrodni, która była w pudle, nie jest złożona, tylko jest zgnieciona i wepchnięta w jakąś torbę sklepową czy w torebkę z Myszką Miki? To jest dla mnie niepojęte!

Tajemniczych wątków jest więcej, jak choćby ten dotyczący Wydziału Łączności MSWiA. Prokuratura i Policja prowadzący śledztwo grzecznie wyszli z domu na ich prośbę w trakcie trwania czynności śledczych. Czy policja lub prokuratura wystąpiła do Wydziału Łączności MSWiA o wyjaśnienia w sprawie Jaroszewiczów, skoro w domu podobno był podsłuch?

Alicja Grzybowska: Sąd wystąpił do MSW o nagrania ze zbrodni podczas procesu w latach 90. Jeśli tam był podsłuch, to przecież zbrodnia jest nagrana. Jednak MSW twierdzi, że nic nie było.

Andrzej Jaroszewicz: Skąd w ogóle wiemy, że jest podsłuch? Wskazują na to dwie rzeczy. Po pierwsze: ojciec mi kiedyś o tym powiedział. Uśmiechał się tak charakterystycznie i rzekł:

„Wiesz synku, powiedział mi to ktoś, kto ten podsłuch zakładał”.

A po drugie usłyszałem taką rozmowę w holu w Aninie podczas czynności śledczych, z której wynikało, że śledczy wyłączyli wtedy cały pobór energii elektrycznej. Odcięta była każda żarówka i każdy kontakt, a mimo to licznik się kręcił. Śledczy bardzo długo szukali, gdzie może być urządzenie, które powoduje aktywność licznika. Okazało się, że podsłuch był w kominku, dosyć wysoko. Nie wiem, kto tam się dostał. Może mają tresowanego nietoperza na służbie.

Alicja Grzybowska: Może założyli go przy serwisie kominiarskim? Przecież wiemy, jak serwis kominiarski wygląda.

Andrzej Jaroszewicz: To Jan zeznał, że

na miejsce zbrodni przyjechali panowie z Departamentu Łączności. Wszystkich, co byli wtedy w domu wyprosili, po czym po godzinie wyszli. Może przyjechali z pustymi rękoma, a może coś z domu wynieśli – tego nie wiem. Mówię tylko, co na procesie powiedział Jan, który podobno to widział na własne oczy. To jest w aktach.

Jan to potwierdzał, bo nawet teraz sąd się o to pytał.

Nikt nie sprawdzał tego w przedsiębiorstwie usług kominiarskich, kto mógł ten podsłucha zakładać?

Andrzej Jaroszewicz: Nie ma po tym śladu. Nikt nie trzyma takich rzeczy. To idzie na przemiał.

Wokół śmierci Pana ojca pojawiło się wiele teorii spiskowych. Jedna z nich zakłada, że był w posiadaniu tajemniczych dokumentów zabranych w 1945 roku z pałacu w Radomierzycach, które miały być kluczem do zrozumienia, co działo się w polityce europejskiej w drugiej połowie XX wieku. Informacja ta została zdementowana przez płk Henryka Piecucha.

Andrzej Jaroszewicz: Nie wiem, skąd Piecuch może wiedzieć, jak to było. Nie wiem też, czy jakieś dokumenty z Radomierzyc w domu były, bo ojciec nic mi o nich nie mówił. Natomiast coś musi być na rzeczy z tymi dokumentami.

Widziałem u niego pustą kartkę A4 z tym znakiem hitlerowskim, orzeł ze swastyką w środku, z Kancelarii Rzeszy. Dzisiaj to nazywamy papierem firmowym. Być może był ten papier gdzieś włożony między dokumenty, żeby porozdzielać akta?

Alicja Grzybowska: Tylko że ten papier mógł być zarówno z Radomierzyc, jak i z Berlina. Przecież tata Andrzeja dotarł z armią do Berlina. Można go było wszędzie zdobyć. Nikt nie wykluczy Radomierzyc i nikt nie potwierdzi tak w 100%.

Dokumenty z Radomierzyc zaginęły jednak w 1945 roku. Czy niemal 50 lat później, w 1992 roku, naprawdę mogły być na tyle niebezpieczne, że ze względu na nie zamordowano byłego premiera?

Andrzej Jaroszewicz: Jeśli jest ciągłość państwa, to jest i ciągłość wywiadu. Jest po prostu ciągłość służb…

Alicja Grzybowska: Jest jedna rzecz, która trochę uwiarygadnia tę teorię o dokumentach z Radomierzyc. W ogóle to faktycznie brzmi dziwnie: po co mordować o dokumenty z II wojny światowej, sprzed tylu lat? Natomiast jedna rzecz zastanawia: kiedy we „Wprost” ukazał się artykuł podnoszący kwestię dokumentów z Radomierzyc, wtedy w sądzie zaginęła część dowodów. Potem znowu się pojawiła jakaś informacja o Radomierzycach – i nagle dowody znalazły się w pudle z sądu u Jana.

Zawsze, kiedy ktoś zaczyna drążyć Radomierzyce, to wypływa coś innego, wiarygodnego, związanego ze sprawą.

Skoro zabójstwo nie było powiązane z dokumentami pochodzącymi z pałacu w Radomierzycach, o co zatem mogło chodzić?

Alicja Grzybowska: Do wniosków, do których dochodzą dziennikarze śledczy zajmujący się tą sprawą, nie dochodzi ani policja ani prokuratura, ani sąd. Zawsze rozważana jest inna historia – motyw rabunkowy. Motyw rodzinny się podobno nie sprawdził. Motywy polityczne też nie.

Andrzej Jaroszewicz:

Jeden człowiek z MSW, którego danych nie mogę ujawnić, dobrze zorientowany w tym, co tam się działo i dzieje, powiedział mi, że ta sprawa jest utajniona. Ta sprawa objęta jest klauzulą tajności. Ja się pytam w związku z tym: po co sąd rozpatruje tę sprawę?! Po co? Jeśli sąd jest władny poprosić o dokumenty i wyrobić sobie opinię o tej sprawie, czemu tego nie zrobi? Przecież może mieć swoją opinię i nie ogłaszać tego. Wtedy gdy zamordowano mojego ojca prezydentem był Wałęsa, a Hanna Suchocka była premierem. Dlaczego nie przesłuchano Wałęsy w tej sprawie? Dlaczego nie przesłuchano Suchockiej? Przecież meldunki o tym zdarzeniu z urzędu oni dostali na biurko! Jaka jest treść tych meldunków? Czemu to utajniono? Nie wiadomo też, na ile lat kulisy tej sprawy są objęte klauzulą tajności. To wszyscy widzą, a sprawa jest prowadzona.

Alicja Grzybowska: Po co ciągle próbujemy dostosować tę sprawę tak, żeby z tego wyszedł motyw rabunkowy…?

Czy wyznanie Pana ojca, że wie dużo i ujawni jeszcze więcej (z wywiadu z Bohdanem Rolińskim) mogło być pewnego rodzaju wyzwaniem, rzuconym komunistycznym władzom? Wydaje się, że Pana ojciec dużo ryzykował, mówiąc taką rzecz dziennikarzowi.

Andrzej Jaroszewicz:

Ojciec chciał opublikować listę agentów wśród najwyższych gremiów władzy w Polsce i wśród ludzi „Solidarności”. W kierownictwie „Solidarności” było 60 – 70 % agentów. Że niby „Solidarność” to klasa robotnicza zrobiła… Bzdura! Bzdura nad bzdury! Albin Siwak powiedział ojcu: „Piotr, uważaj, bo ci zrobią krzywdę”. Nie rób tego – tak mu radził.

Piotr Jaroszewicz musiał się czuć bardzo pewnie, skoro mówił głośno o planach opublikowania takiej listy...

Andrzej Jaroszewicz: Szum na ten temat zrobił się dopiero po jego śmierci. Za życia mało kto wiedział o tych planach. On nad książką pracował w domowym zaciszu. Nawet my, najbliższa rodzina, mało wiedzieliśmy o tych pracach. Wicepremier Kopeć, który kiedyś przed śmiercią przyszedł go odwiedzić - zresztą to zeznanie pojawia się w aktach z procesu - widział dziennik, który mój ojciec pisał. To było 1600 lub 1800 stron. Zdecydowanie było to bardzo dużo maszynopisu. Sama książka „Przerywam milczenie” miała 260 stron. I te zapiski zniknęły w czasie tego napadu.

Jest taka możliwość, że część wiedzy, którą posiadał Pana ojciec, została przez niego przekazana jakiemuś „mężowi zaufania” i że to morderstwo było przeprowadzone w tak brutalny sposób po to, by wydobyć informację, kto jest tym mężem zaufania i kto posiada część brakujących informacji?

Andrzej Jaroszewicz: Coś jest na rzeczy.

Ojciec mi kiedyś powiedział, że pewne sprawy wyjdą na jaw jakiś czas po jego śmierci. Były to zapewne dokumenty, które w ówczesnych czasach miały wpływ na bezpieczeństwo państwa. W naszej rozmowie padło sformułowanie „dokument”. Stąd wniosek – przynajmniej ja taki wyciągnąłem – że był stworzony jakiś system, kiedy te dokumenty mają wypłynąć.

Nie wypłynęły?

Andrzej Jaroszewicz: Ktoś wie, co się stało w Aninie. Szukam tej osoby.

Mi nie bardzo zależy na tym, żebym poznał mordercę swojego ojca. Nie bardzo mnie to interesuje. To zrobił jakiś człowiek. Jakiś… ktoś. Może nikt? Natomiast usilnie chcę wiedzieć, kto to nadał. Kto to kazał zrobić. Nie wierzę, że jakiś przypadkowy bandyta spośród wielu bogatszych domów w okolicy nagle wymyślił sobie jako cel napadu dom byłego premiera.

Zbiera mi się na pusty śmiech, kiedy słyszę takie wyjaśnienia. Mówię to z wielkim ubolewaniem.

Dlaczego przez tyle lat nikt nie próbował zabić Piotra Jaroszewicza?

Andrzej Jaroszewicz: Pamiętam, że po wypadku helikoptera, w którym mój ojciec był ranny, powiedział:

„Koledzy chcieli się mnie pozbyć”.

To był wrzesień 1976 roku. Mój ojciec był poważnym człowiekiem. Jeśli coś mówił, to wiedział, co mówi. Nie powiedział tego w kategoriach żartu. Nie powiedział mi również, kogo konkretnie miał na myśli, ale od tamtego momentu zaczął bardziej dbać o swoje bezpieczeństwo i nosić ze sobą broń podczas wieczornych spacerów.

Co tam się stało?

Andrzej Jaroszewicz: Ech, znowu narobimy plotek tym wywiadem… Ojciec poleciał do Bydgoszczy załatwić jakieś sprawy. Tam zaprosili go na polowanie. Przyleciał po niego śmigłowiec. Procedura transportu helikopterem osób ze ścisłego kierownictwa państwa jest taka, że śmigłowiec przed startem z VIP-em musi sam wystartować i wylądować, żeby sprawdzić sprawność maszyny. Piloci to zrobili. Ojciec wszedł na pokład tego helikoptera. Był z nim jeden ochroniarz i dwóch pilotów. Śmigłowiec się poderwał. Wyleciał nad las. Wiem, że śmigłowiec, żeby ruszyć, musi pochylić dziób, oddać nieco wysokości, i dopiero nabiera szybkości i leci. W momencie, kiedy on się nachylił, to coś walnęło w silniku i samolot spadł na ziemię. Z wysokości – bo ja wiem? - może z 50 metrów. Z maszyny wylały się oleje, paliwo wyciekło z silnika… Piloci uciekli, ochroniarz też uciekł. Ojciec został. Zostawili go. Oni nie powinni uciekać, tylko zabrać swojego premiera ze sobą. Premier był ranny w tym wypadku.
Katastrofa miała miejsce w niedzielę. W poniedziałek przyjechałem do ojca do pracy, do kancelarii. Wszedłem do jego sekretariatu. Poszedłem do sekretarki i zapytałem, gdzie jest ojciec? Sekretarka Bronia odpowiedziała mi wtedy:

„Słuchaj, jedź do Promnika (dzisiaj jest to ośrodek prezydencki – przyp. red.). Ojciec jest w Promniku. Miał wypadek podczas lotu helikopterem. Jest bardzo poobijany. Był przez kilka godzin w szpitalu, bo go prześwietlali. Pojedź do niego”.

Pojechałem do tego Promnika. Pamiętam tę scenę. Tam były takie drewniane fińskie domki. Wszedłem do takiego domku, ale ojca w nim nie było. Chyba któryś z oficjelów zaproponował herbatę, kawę… Siedziałem w takiej dużej jadalni. Czekałem w półmroku. Nagle wszedł mój ojciec. Lekko utykał na nogę. Był jak zwykle bardzo elegancki, schludnie ubrany, w garniturze… Nie było mowy, żeby zaprezentował się inaczej. Mówi do mnie tak: „Chcieli się mnie pozbyć”. Tak powiedział.

Alicja Solska. W wywiadach czy w dochodzeniach zajmuje ona niewiele miejsca. Wszyscy skupiają się na postaci byłego premiera Piotra Jaroszewicza i na informacjach, które mógł posiadać. A przecież pani Alicja Solska była wcześniej dziennikarką z „Trybuny Ludu”. Czy sąd bada to, jakie ona mogła mieć informacje?

Andrzej Jaroszewicz: Ciepło, coraz cieplej…

Kim zatem była pani Solska?

Andrzej Jaroszewicz: Ojciec poznał Alicję Solską na prawym brzegu Wisły. Kiedy I Armia doszła do Wisły i organizowali tam pomoc dla powstania, to ona przepłynęła Wisłę z jakimś meldunkiem. Po wojnie jej mąż, Paweł Solski, był pułkownikiem Wojska Polskiego. Szefował departamentowi transportu w wojsku. Ojciec wtedy był wiceministrem obrony narodowej. Poznali się na jakichś spotkaniach, jeszcze gdy moja mama, Oksana, żyła. Kiedy moja mama zmarła, to Solska przyszła do mojego ojca z wywiadem. Sekretarka mi opowiadała tę historię. Ojciec miał wtedy gabinet vis a vis gabinetu Cyrankiewicza. Wtedy był wicepremierem. Sekretarka mówiła, że jak Solska przychodziła i siadała na krześle w sekretariacie i czekała na ojca, to ojciec wymykał się na korytarz kilka razy drugim wyjściem. Uciekał przed nią. Nie chciał rozmawiać. A ona była bardzo, ale to bardzo atrakcyjną kobietą, z kindersztubą… Ale tak jak była elegancka i inteligentna, tak samo była zła, przynajmniej w moim odczuciu. Tak uważam: była bardzo złym człowiekiem. Dla mnie była niezwykle złym człowiekiem. Pamiętam, że kiedy byłem dzieckiem, to gdy ojciec gdzieś wyjeżdżał, ona przyczepiała się do mnie o byle co – na przykład, że zjadłem o jedno jajko za dużo. Potrafiła mnie zamknąć w piwnicy z węglem na sześć godzin. Nigdy tego nie zapomnę. Okładała mnie, biła… W końcu ojciec wysłał mnie na wieś do swoich znajomych, do Straszyna. Tam chodziłem do szkoły. Tam na tej wsi się zahartowałem, zmężniałem, wróciłem silny. Nie wspominam tego źle, ale bardzo tęskniłem za ojcem, chociaż go rozumiałem. Chronił mnie przed nią.

Brzmi tak, jakby to nie było udane małżeństwo. Skoro uciekał przed nią, ale jakoś doszło do spotkania…

Andrzej Jaroszewicz: Miała dostęp do premiera jak nikt!

Czy była agentką? Moim zdaniem pewnie tak. Ale dowodów nie ma żadnych.

Za to wiem, że ojciec myślał o rozwodzie z nią. Skończyło się tak, że Gomułka wezwał ojca do raportu i powiedział: „Żadnego rozwodu nie będzie. Albo pracujesz albo nie”. Ojciec się z nią nie rozwiódł.

Pytam o panią Solską, bo opis miejsca zbrodni sprawiał wrażenie, jakby mordercy zmienili swoje zamiary wobec pani Alicji w trakcie zbrodni… Została też zamordowana strzałem w tył głowy.

Andrzej Jaroszewicz: Dokładnie tak! Kojarzy się to jednoznacznie. To mi wygląda na taką sytuację, przy czym zastrzegam, że to moje zdanie: „Pani Alicjo, pani sobie tu poleży do rana i panią po prostu znajdą, a my tu swoje zrobimy”. Trochę mi teraz ciarki przeszły po plecach. Źle się poczułem z tym zdaniem, które teraz powiedziałem, natomiast mogło tak być. Kto daje przyszłej ofierze posłanie? Daje się je wtedy, kiedy ma się zamiar, że taki człowiek będzie tu długo leżał – nie na kafelkach, tylko na posłaniu.

Alicja Grzybowska: Uważam, że posłanie się daje komuś, kogo się zna, z kim się współpracuje… Komuś na dobrym stanowisku… Koleżance, żeby jej nie było źle.

Jedną z metod ukrywania prawdy jest to, że ofiary wypadków czy morderstw obwinia się o współudział w doprowadzeniu do tragicznych wydarzeń. Idąc tym tokiem rozumowania, dziwi mnie, że oskarżeni nie zrzucają winy na przykład na Alicję Solską, że to ona była prowodyrką całego napadu i że to miało się w ogóle inaczej skończyć. Przecież i tak nikt by nie był w stanie udowodnić im blefu. Nikt nie poszedł w tę teorię? Nikt tak nie zeznawał?

Andrzej Jaroszewicz: Rozmawiam z panią pierwszy raz, a ma pani takie same wnioski, jak ja.

Dlaczego zatem zginął Piotr Jaroszewicz?

Andrzej Jaroszewicz: Zemsta. Zemsta!

Na kim i za co?

Andrzej Jaroszewicz: Nie powiem.

Ale skąd oni wiedzieli, jakie leki ojcu podać w trakcie zbrodni, żeby pozostał długo przytomny? Kto by mu tak fachowo zawiązał na głowie opatrunek?

Joanna Grabarczyk

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.