XXI wiek, a ludzie nie mają co jeść. Polacy pojechali z pomocą do Lwowa

Czytaj dalej
Fot. Fot. Angelika Sarna
Angelika Sarna

XXI wiek, a ludzie nie mają co jeść. Polacy pojechali z pomocą do Lwowa

Angelika Sarna

Braki w dostawie prądu, niskie emerytury, ograniczony kontakt z bliskimi. Tak będą wyglądać święta Polaków we Lwowie. 80- letni Stanisław, lwowianin, od blisko 40 lat pomaga rodakom, także w czasie wojny.

- Drugi raz w życiu jestem we Lwowie, który jest objęty wojną. Urodziłem się w powiecie stanisławowskim niedaleko Lwowa w 1942 roku, a teraz znowu Rosja toczy wojnę z Ukrainą

- mówi ze smutkiem Stanisław Łukasiewicz, współorganizator akcji „Serce dla Lwowa”. - Cieszę się, że żyję w wolnym kraju. Jest mi ogromnie przykro, że nasi rodacy za granicą znowu muszą przez to przechodzić - dodaje.

Do domu Haliny, który staje się przez kilka dni bazą pełną paczek żywnościowych przygotowanych przez wolontariuszy i Towarzystwo Przyjaciół Lwowa i Kresów Południowo - Wschodnich przychodzi Emil Legowicz. Wita się ze Stanisławem jak z dobrym przyjacielem. Tak, są przyjaciółmi, znają się od wielu lat, tylko że przed laty Emil pozostał we Lwowie.

- Kilka tygodni temu był duży ostrzał miasta, zniszczyli elektrownię. Mamy przerwy w dostawie prądu, a na ciemnych ulicach słychać tylko agregaty. Prawie codziennie są alarmy rakietowe, ale człowiek tak przywykł, że nawet już na nie nie reaguje

- opowiada Emil.

Zapytany, jak wygląda tu teraz życie Polaków, mówi:

- No jak widać wojna, paczki i ciągle potrzebna pomoc. Nie jest dobrze mieszkać tutaj. Polacy nie czują się bezpiecznie.

Wśród ubrań, które zostały wystawione dla potrzebujących, kręci się Amalia. Szuka najcieplejszego swetra, który przyda jej się podczas przerw w dostawie prądu.

- Po wybuchu wojny miałam możliwość pojechać do Polski, zauważyłam, że wiele Polek w ramach solidarności z Ukrainą maluje paznokcie na niebiesko- żółto. Całe życie ze stresu obgryzałam paznokcie, ale teraz zaczęłam zapuszczać. Na znak solidarności maluję je na biało- czerwono

- zapewnia.

Na miejscu witają wolontariuszy dwie staruszki i pytają czy przeżyli już alarm rakietowy. - Jak jeszcze nie, to jutro na pewno będzie, mam nadzieję, że uda się wam go doświadczyć - mówią o tym jak o atrakcji turystycznej...

Pomoc od dekad

Pierwszy transport żywności, organizowany przez Towarzystwo Przyjaciół Lwowa i Kresów Południowo - Wschodnich przyjechał do Lwowa blisko czterdzieści lat temu. Od tamtego czasu, corocznie organizowane są wyjazdy z przygotowanymi wcześniej paczkami z żywnością i rzeczami pierwszej potrzeby. Stanisław Łukasiewicz, urodzony w Kołomyi koło Lwowa ma duży sentyment do tego miasta.

- Tutaj są pochowani moi dziadkowie, którzy mnie wychowali. Pierwszy raz zobaczyłem Lwów w latach 40 ubiegłego wieku, gdy trwała II wojna światowa. Teraz wróciłem znowu podczas trwającej inwazji Rosji na Ukrainę.

Matka Stanisława niedługo po jego urodzeniu została wywieziona na Syberię, natomiast ojciec walczący w bitwie obronnej musiał się ukrywać przez radzieckimi żołnierzami. Stanisław razem z młodszą siostrą został pod opieką dziadków.

- Urodziłem się i mieszkałem niedaleko Lwowa przez 15 lat. Jednak w akcie urodzenia mam napisany Lwów. Przeżyłem tam jako dziecko ciężkie czasy. W 1956 roku przyjechałem do Polski do mojego ojca, który był w Warszawie w wojsku. Wcześniej walczył m.in. w czasie Operacji Berlińskiej. Tak naprawdę dopiero wtedy poznałem pierwszy raz swoich rodziców. To było niesamowite uczucie, chociaż za prawdziwych opiekunów uważałem bardziej dziadków, którzy mnie wychowali

- wspomina.

We Lwowie w porównaniu do wschodu Ukrainy panuje względny spokój. Jednak zarówno alarmy rakietowe, rzbłyskujące nocą wybuchami niebo i pogrzeby poległych żołnierzy stały się już codziennością.

W kościele garnizonowym praktycznie codziennie odbywa się kilka pogrzebów młodych ludzi. Kiedy nadjeżdża trumna, wszyscy przechodnie klękają i płaczą. Młoda dziewczyna przystaje, zanosi się płaczem. Po chwili rusza w swoją stronę.

Trumnę do kościoła wprowadzają żołnierze razem z matką poległego.

Trwa msza. W jednym z konfesjonałów akurat spowiada się jeden z ukraińskich żołnierzy. Nagle ciszę i zadumę przerywa szloch odchodzącego od konfesjonału. W ślad za zanoszącym się płaczem żołnierzem rusza ksiądz.

Na Ukrainie dzień jak co dzień - mija między tańcami na ulicach, wystrzałami rakiet, alarmami bombowymi i pogrzebami.

- Po moich doświadczeniach podczas II wojny światowej i sytuacji, która była później, jednym największym marzeń było żyć w wolnym mieście, państwie. Ja co prawda tego doświadczyłem, ale moi koledzy znowu muszą się zmagać z wojną. A ich sytuacja ciągle się pogarsza

- mówi Stanisław. - Z roku na rok jest coraz trudniej. 30 lat temu, gdy zaczęliśmy tu przyjeżdżać, nie było aż takiej biedy.

Sytuacja rodaków jest o tyle tragiczna, że nie stać ich na podstawowe rzeczy takie jak żywność, środki do mycia czy pampersy. Te ostatnie zastępują pociętymi firnamai czy obrusami.

Julia, rodzona lwowianka, mieszka w rozpadającym się domu. Dzwonek nie działa, dlatego wolontariusze pukają w okna z każdej strony. W końcu wychodzi starsza i schorowana pani. Kiedy ich widzi, wita się ze łzami w oczach. Nie jedynie o paczkę żywnościową jej chodzi, samotna kobieta cieszy się, że może zamienić z kimś kilka słów i trochę wyżalić.

- Dostaję 3 tysiące hrywien emerytury, za ogrzewanie tej zimy płacę miesięcznie tysiąc - opowiada. -

Nie wiem jak ja przeżyję. Oprócz tego muszę przecież coś jeść.

Wojenna codzienność

Prąd w gniazdku - zwykła rzecz, większość z nas nie poświęca mu nawet chwili uwagi. Po prostu jest.

Dla mieszkańców Lwowa obecnie codziennością jest jego brak. Gdy odwiedzamy redakcję Kresy24.pl - portalu informacyjnego prowadzonego przez organizację pozarządową Fundację Wolność i Demokracja, panuje minorowy nastrój. Prądu znów nie ma i redaktorzy siedzą przy świeczce.

- To dla nas przykry czas, nie dość, że zmarła nasza długoletnia redaktorka naczelna, to jeszcze ta wojna

- opowiada współpracownik Igor - Do wybuchu wojny było 101 naszych organizacji, teraz wiele się wykruszyło...

W pół słowa przerywa mu pierwszy sygnał syren informujący o ataku rakietowym. Na nikim z zebranych nie robi to większego wrażenia. Dzień jak co dzień. 5 grudnia, jak się okazało, przeżyli jeden z większych ostrzałów rakietowych. W stronę Ukrainy leciało 80 rakiet. Każdego dnia Rosjanie wystrzeliwują kolejne. I nic nie można zrobić. Pozostaje tylko ufać ufać, że obronie antyrakietowej uda się je zestrzelić zanim dotrą do celu.

Kolejną redakcją, która działa na terenie Lwowa, jest „Kurier Galicyjski’’, którego redaktorką naczelną jest Maria Basza. „Kurier” to zarówno gazeta papierowa, wydanie internetowe, jak i audycje radiowe.

- Chciałbym podkreślić: nieważne jak zła jest sytuacja, zawsze wydajemy nasz dwutygodnik

- podkreśla redaktor „Kuriera” Konstanty Czawaga.

- Musimy sobie radzić, czasem kombinować, ale nie zawodzimy naszych czytelników. I tak jest od początku wojny. Teraz więcej musimy o niej pisać, ale też stawiamy na zwykłe informacje, jak dotychczas.

Każdy z dziennikarzy jest spakowany i gotowy do ucieczki, żeby relacjonować dalej sytuację skądkolwiek. W domach wszyscy pracownicy redakcji mają spakowane plecaki z najpotrzebniejszymi rzeczami. I wszyscy są świadomi, że w razie przybycia wroga, ich życie może być bezpośrednio zagrożone.

Na terenie Lwowa mieści się szkoła podstawowa nr 10 im. św. Marii Magdaleny prowadzona zarówno dla dzieci ukraińskich jak i polskich. Zajęcia odbywają się w obydwóch językach, każda tabliczka informacyjna także jest zarówno po polsku, jak i ukraińsku. W drzwiach wita nas dyrektorka Wiera Szerszniowa. Nadal trwa alarm rakietowy, dlatego wszystkie dzieci siedzą w specjalnie przygotowanych schronach. Idziemy się z nimi przywitać. Mimo alarmu trwa nauka. Wszyscy podopieczni siedzą podzieleni na grupy wiekowe, zajęcia prowadzone są niemal normalnie, jedyną zasadą jest to, że dziecko nie może opuszczać schronienia. Nawet kiedy rodzic, chce je odebrać ze szkoły musi podpisać specjalną zgodę. Nie widać strachu u nikogo.

- Kiedy wybuchła wojna w lutym, zajęcia zostały odwołane. Tak naprawdę dzieci wróciły we wrześniu i były przyzwyczajone, że alarmy zdarzają się prawie codziennie

- informuje dyrektorka. - W domu również musiały szukać schronienia, stało się to po prostu codziennym elementem ich życia.

Wiera, wciąż nieporuszona, zaprasza nas na kawę do swojego gabinetu i opowiada dalej

- Ostatnio miałam okazję wziąć udział w konferencji międzynarodowej. Spotkałam moją znajomą z Białorusi. Nie rozumiałam dlaczego oni nie działają, nie sprzeciwiają się wystrzeliwaniu rakiet w stronę Ukrainy. Zapytałam o to moją koleżankę, która poprosiła, żeby jej nie oceniać przez ten pryzmat, bo nikt z zewnątrz nie wie jak u nich wygląda sytuacja. Jak muszą się bać

- mówi.

Szkoła ma to szczęście, że nie boryka się z brakiem prądu podczas zajęć. Znajduje się przy ulicy Henerala Chuprynky St, 1, która bardzo rzadko jest odcinana od energi.

- Bardzo mi przykro, kiedy odbieram swoje dziecko ze szkoły i wiem, że czeka na mnie w schronie. To nie jest miejsce gdzie powinny przebywać dzieci

- mówi jeden z rodziców. - One często nie są świadome co się tak naprawdę dzieje.

W Stanisławie widok dzieci siedzących w schronie. wywołał burzę emocji.

- To dla mnie bardzo poruszające, widzieć podopiecznych szkoły, którzy muszą ukrywać się w piwnicach. Tak nie powinno być - mówi ze ściśniętym gardłem.

Niepewne dziś, niepewne jutro

- Nie uważam, żeby wojna miała się skończyć szybko

- mówi kierowca, który rozwozi wolontariuszy z paczkami. - Jestem przekonany, że to dopiero do nas przyjdzie. Mój syn walczy na froncie, ostatnio dałem mu różaniec, żeby go obronił. Następnego dnia dowiedziałem się, że siedział w okopie razem ze 180 żołnierzami. Nagle wpadł tam granat... zginęło 160, ale mój syn przeżył. Obronił go mój różaniec... - zapewnia.

Kolejny kierowca zawozi nas w miejsca, gdzie niedawno spadły rakiety. Dziś są tam już fundamenty pod nowe domy.

- Ten Zełenski to był dla nas taki komik, nie wiadomo skąd się wziął - mówi mężczyzna. - Tak naprawdę wszyscy kojarzyli go z serialu, w którym grał prezydenta. Ale teraz jest to prawdziwy bohater, miał szansę uciec, ale został z nami.

Pobyt wolontariuszy we Lwowie dobiega końca. Choć „Serce dla Lwowa” bije już od 38 lat i co rok trafiają tam również ubrania i rzeczy pierwszej potrzeby takie jak podpaski, płyn do mycia czy mydło, na które często po prostu nie stać mieszkających tam Polaków, ten wyjazd był wyjątkowo trudny.

Część wolontariuszy nie zdecydowała się na wyjazd. Oprócz Stanisława pojechał Jacek Kołodziej, który również działa w Towarzystwie Przyjaciół Lwowa i Kresów Południowo- Wschodnich, wspomogło ich także troje wolontariuszy ze Związku Harcerstwa Polskiego - Zuzanna, Michał i Marcin.

Stanisław po 60 latach ponownie zobaczył Lwów ogarnięty wojną i wie doskonale z czym muszą mierzyć się mieszkający tam Polacy.

- Pomoc tam jest teraz bardzo potrzebna. Już teraz zaczynamy zbiórkę na następny wyjazd

- podkreśla.

Kto chciałby wesprzeć finansowo działania, to może to uczynić wpłacając datki bezpośrednio na konto bankowe Towarzystwa Przyjaciół Lwowa i Kresów Południowo- Wschodnich: nr. 06 1020 4027 0000 1302 0293 3455 z dopiskiem „Serce dla Lwowa”.

---------------------------

Zainteresował Cię ten artykuł? Szukasz więcej tego typu treści? Chcesz przeczytać więcej artykułów z najnowszego wydania Głosu Wielkopolskiego Plus?

Wejdź na: Najnowsze materiały w serwisie Głos Wielkopolski Plus

Znajdziesz w nim artykuły z Poznania i Wielkopolski, a także Polski i świata oraz teksty magazynowe.

Przeczytasz również wywiady z ludźmi polityki, kultury i sportu, felietony oraz reportaże.

Pozostało jeszcze 0% treści.

Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.

Zaloguj się, by czytać artykuł w całości
  • Prenumerata cyfrowa

    Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.

    już od
    3,69
    /dzień
Angelika Sarna

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.