Wspomnienia Wandy Neumann: W Poznaniu miałam idealnie, tu zawsze dobrze się czułam

Czytaj dalej
Fot. Krzysztof Styszyński
Marek Zaradniak

Wspomnienia Wandy Neumann: W Poznaniu miałam idealnie, tu zawsze dobrze się czułam

Marek Zaradniak

- Ja Poznań zawsze bardzo dobrze odbierałam. Teraz wszystko się pozmieniało i mniej tu bywam - mówi Wanda Neumann, ceniona aktorka teatralna i filmowa.

Marek Zaradniak: Ze sceny i z ekranu zna panią cała Polska. Ale przecież zanim została Pani aktorką, była w Pani życiu muzyka. Ukończyła Pani Liceum Muzyczne w Poznaniu. Na jakim instrumencie?

Wanda Neumann: To prawda. Ukończyłam Liceum Muzyczne przy ulicy Głogowskiej. Grałam na wiolonczeli, skrzypcach i fortepianie. Miałam jednak późny start muzyczny. W domu uczyliśmy się amatorsko. Kształciła nas mama, która grała na wielu instrumentach. Dyrektor Witold Rogal przyjął mnie na Wydział Pedagogiczny. To jednak nie bardzo mnie fascynowało, choć oboje rodzice byli nauczycielami. Z czasem zainteresował mnie teatr.

Jak to się stało, że wybrała Pani szkołę aktorską?

Siostra mojej mamy grała amatorsko w Gnieźnie i barwnie o tym opowiadała. Wiedziałam więc wiele o teatrze ze słyszenia, bo do teatru to myśmy tak za dużo nie chodzili. Zaczęłam interesować się filmem i gwiazdami. Czułam, że jest mi to bliskie. Gdy przygotowywałam się do tego egzaminu, jedna z poznańskich aktorek, Mazarekówna, przesłuchała mnie i powiedziała, że mogę zdawać. Byłam bardzo dobrze przygotowana przez znajomą ojca, panią Popowicz, która wspaniale mi dobrała utwory. Zdałam za pierwszym razem. Ojciec pojechał ze mną na egzaminy do Łodzi i był szczęśliwy, że się dostałam.

Jeszcze w czasie studiów zagrała Pani główną rolę w filmie Anny Sokołowskiej pt. „Julia, Anna, Genowefa”. Zagrała Pani wszystkie trzy postacie…

To była jedna postać, którą określano jako poszczególną osobę. Jedna rodzina szukała Julii, druga Anny, a trzecia Genowefy. Wszystko było tak pomieszane, że w rezultacie bohaterka nie znalazła swej matki. Dla mnie był to ważny aktorski start, bo dzięki temu byłam rozpoznawalna. Pojawiałam się na okładkach gazet, udzielałam wywiadów. To były inne czasy. Wtedy młodego aktora się promowało.

Jednak teraz również promuje się młodych aktorów.

Różnie to bywa. Z tego co widzę, w teatrach nie promuje się młodych.

Wróćmy do Pani. Pani debiut teatralny miał miejsce w Poznaniu. Co to było?

Miałam wspaniały start. Dyrektorem teatrów w Poznaniu był wtedy Jerzy Zegalski, który bardzo szanował aktora. Widział we mnie duże możliwości. Grałam duże role. A zadebiutowałam rolą Elżbiety Valois w „Don Carlosie” Schillera w reżyserii Izabelli Cywińskiej. W czasie jej pracy stałam się jedną z ukochanych jej aktorek.

Za rolę Elżbiety Valois otrzymała Pani w Poznaniu nagrodę „Złotej Chryzantemy” przyznawaną przez redakcję „Expressu Poznańskiego”.

To świadczy najlepiej, że było to dobrze zagrane. Potem zagrałam jeszcze Smugoniową w „Przepióreczce”, też w reżyserii Izy oraz Elektrę. To była ogromna rola, też u Cywińskiej.

Za którą otrzymała Pani kolejną „Złotą Chryzantemę”.

Mało tego, za tę rolę otrzymałam też nagrodę na festiwalu w Kaliszu.

W Pani repertuarze była też wtedy „Nasza mała europeizacja” . Co to było?

To był monodram. Razem z moim mężem Wiesławem Nowickim, który był reżyserem, aktorem, dziennikarzem, pasjonatem kultury oraz teatru i napisał wiele tekstów, szczególnie, gdy zaczęliśmy działać w Gdańsku. Cały czas działaliśmy dwutorowo. Oprócz teatru i filmu mieliśmy własny teatr. Tu w Poznaniu, był to teatr Atelier.

W Poznaniu zdobyła Pani jeszcze trzecią „Złotą Chryzantemę” od czytelników „Expressu Poznańskiego”. Dlaczego zatem opuściliście Poznań?

Tu miałam idealnie, ale z czasem zmieniła się dyrekcja teatrów. Przyszedł pan Ziembiński, który zaproponował repertuar zupełnie odmienny od naszych oczekiwań. Zegalski robił sztuki o dużym znaczeniu. Umiał usatysfakcjonować aktorów i reżyserów. Oprócz sztuk reżyserowanych przez Cywińską, zagrałam też główną rolę w „Pierścieniu wielkiej damy” Norwida w reżyserii Olgi Koszutskiej. Miałam nieprawdopodobny start, którego każdy może mi pozazdrościć. Od razu mogłam się sprawdzić w dużych rolach. Kto dostaje takie rólska? Byłam bardzo szczęśliwa.

Gdy nastał dyrektor Ziembiński, poszliśmy za Zegalskim, który przeniósł się do Teatru Nowego do Łodzi. Tam zagrałam Ewę Pobratyńską w „Dziejach grzechu” i wtedy przyjechał Stanisław Hebanowski, który wcześniej działał również w Poznaniu jako kierownik literacki i po dwóch sezonach zabrał nas do Gdańska. Przyjechał z Ryszardem Gardą, kompozytorem, który swego czasu był kierownikiem muzycznym Teatru Polskiego w Poznaniu. Przeniesienie się do Gdańska, do Teatru Wybrzeże, nie było dla nas łatwą decyzją, bo już mieliśmy małe dziecko - pierwszą córkę Dorotę, jednak Wiesiek, który zawsze myślał bardzo perspektywicznie, stwierdził, że to wielki repertuar, wielkie role. Hebanowski zaproponował nam „Sen” autorstwa Felicji Kruszewskiej. To była moja piękna rola Dziewczynki, której się śni. To taki „Kordian” w spódnicy, z wieloma dramatycznymi sytuacjami.

Miała Pani jakieś swoje ulubione miejsca w Poznaniu?

Ja Poznań zawsze bardzo dobrze odbierałam. Teraz wszystko się pozmieniało i mniej tu bywam. Teraz przyjechałam już w piątek, aby spotkać się z rodziną i pójść na grób rodziców. To wszystko jest bardzo ważne, ponieważ przyjeżdża się już tylko najczęściej na jakieś smutne uroczystości, kiedy poszczególni członkowie rodziny odchodzą, ale teraz pomyślałam, że powinnam zrobić coś dla ojca - Wielkopolanina, nauczyciela poznańskich szkół. Moja mama również była nauczycielką, jednak raczej związaną z muzyką. Uczyła śpiewu i prowadziła chóry. Czasami teatrzyki dla dzieci, a ojciec to matematyka. Był bardzo wrażliwy na przyrodę. W Opalenicy jego rodzice i dziadkowie mieli wiatrak, który niestety już nie istnieje.

W pani biografii ważnym filmem był film „Julia, Anna, Genowefa” ale były też i inne filmy...

Tak. „Drzwi w murze” Stanisława Różewicza, „Samotność we dwoje” też Różewicza, w którym zagrałam pomoc domową. To była sympatyczna rola. Zagrałam też epizod w „Pensji pani Latter” tego reżysera jako następczyni . Różewicz chciał mnie obsadzić w roli głównej, ale gdy się spotkaliśmy powiedział, że jestem trochę za młoda. Zagrałam też ważne postaci historyczne - Hankę Marusarzównę, wybitną narciarkę w „Zniczu olimpijskim” Lecha Lorentowicza, Dobrawę w „Gnieździe” Jana Rybkowskiego z Wojciechem Pszoniakiem jako Mieszkiem I oraz siostrę Marii Curie Bronię Dłuską w polsko-francuskim trzyodcinkowym serialu „Maria Curie” w reżyserii Michela Boisronda. Bronia pełniła ogromną rolę w życiu Marii. Była jej wsparciem. Lekarzem z zawodu. I cokolwiek działo się złego Maria prosiła, aby Bronia do niej przyjechała. Zagrałam też epizod w „Milionerze” Sylwestra Szyszki , filmie który jest ciągle powtarzany.

Ale gra pani także w serialach?

Zagrałam w dziewięciu odcinkach „Na dobre i na złe” kochankę ojca tych dwóch dziewczyn granych przez Malgosię Foremniak i Maję Ostaszewska

Zagrała też pani w „Na wspólnej” matkę Basi?

To była tylko chwila. Byłam potrzebna tylko na ślubie Basi i w zasadzie tego serialu już nie kontynuowałam.

Był też gdański serial „Radio Romans”...

Zawsze cieszyłam się z filmowych propozycji, bo dzięki temu mogłam dotrzeć do szerszego kręgu odbiorców.

Czym są seriale dla aktora? Szczególnie teraz kiedy jest ich tyle.

Jeśli dostaję propozycję przyglądam się roli aby było coś do zagrania . Jeżeli jest coś do zagrania staram się wykonać te prace uczciwie po aktorsku,aby było widać że gra aktorka bo w tej chwili w serialach pojawiło się dużo amatorów i jest to nie do zniesienia. Nie słyszy się co oni mówią, a mówią po prostu niechlujnie. A to nie jest bez znaczenia, że wpuszcza się amatorów. Aktor nie jest modelem, nie jest osobą, która się ogląda, a na ściankach pokazuje się jak się ubrał, jak się zaprezentował. Ja tych rzeczy nie robię i nie będę robić. Bo aktorstwo polega na pokazywaniu wnętrza człowieka. Aktor pokazuje bardzo trudne rzeczy. Pokazuje się nie tylko szczęśliwych ludzi, ale ludzi czasami skomplikowanych psychicznie. I to jest siłą tego zawodu. Tego młody aktor się uczy. To mu się uświadamia w czasie studiów. Taki zawód wybrałam i chcę go spełniać godnie o czym się też mało mówi, bo czasami są różne zachowania aktorskie, które mi nie odpowiadają. I nie wiem skąd się to bierze, że ludzie liczą na popularność czy rozgłos. Tego nie rozumiem. Dla mnie w tej chwili ważne było, że miałam możliwość zaistnienia przez chwilę w Poznaniu.

Jakie są pani plany?

Gram gościnnie w Teatrze Powszechnym w Łodzi w „Branczu” Juliusza Machulskiego. Najpierw było to zrobione w telewizji i grała to Stanisława Celińska . Jestem przez dwie godziny bez przerwy na scenie. Zagraliśmy już 86 spektakli. Wędruję więc z Gdańska do Łodzi i z powrotem. Poza tym gram te swoje rzeczy. Robię spotkania, bo myśmy z córka wydały wiersze mojego męża. On nam wskazał drogę. Wydał wiersze mojego ojca. I myśmy wzorując się na tym tomiku wydały „Wiersze gostomskie” związane z naszym domkiem letniskowym na Kaszubach gdzie stworzyliśmy sobie nasze miejsce na ziemi. Młodsza córka Ewelina po śmierci ojca mówi: Mamo my też jesteśmy mu coś winne, bo on bardzo dużo dla nas robił. Wspierał mnie i Ewelinę . Ona jest skrzypaczką. Mieszka w Niemczech. Nagrywała m.in. z Orkiestrą Kameralną Amadeus Agnieszki Duczmal. Dwukrotnie była nominowana do Fryderyków i do Koryfeuszy Muzyki Polskiej. Mąż wspierał ją wynajdując kompozytorów niegranych jak Ludomir Różycki, którego Koncert skrzypcowy dokończył Zygmunt Rychert. Druga nominacja była za Weinberga. Dlatego zebrałyśmy jego wiersze I wydałyśmy je. Wydałyśmy też „Wiersze łódzkie” mojego męża. To jest właśnie to co robię. Spotkania z wierszami męża i ojca. Moje życie jest ciągle atrakcyjne i nie pozwalam sobie na jakiś odpoczynek. Gdy ludzie słyszą moje nazwisko otwierają swoje umysły i serca i zapraszają . Roboty mam do końca swoich dni.

Marek Zaradniak

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.