Wrześniowa droga na Zaleszczyki, którą uciekali przywódcy państwa

Czytaj dalej
Fot. Mariusz Kapała
Dariusz Chajewski

Wrześniowa droga na Zaleszczyki, którą uciekali przywódcy państwa

Dariusz Chajewski

Tak naprawdę nie wierzyliśmy w przegraną, byliśmy wychowani w klimacie Polski jako mocarstwa, które nie odda nawet guzika. Ze ścian w szkole patrzyły na nas portrety Rydza-Śmigłego, Mościckiego - wspomina pan Izydor. Stojąc na moście w Kutach, na szlaku do Zaleszczyk, nie wierzyli, że prezydent, wódz naczelny mogli opuścić ojczyznę. Przecież jeszcze Westerplatte walczyło...

Mój ojciec Mikołaj był pogranicznikiem - rozpoczyna swoją opowieść Izydor Szady z Zielonej Góry. - Nie, nie żołnierzem Korpusu Ochrony Pogranicza, który był formacją wojskową, ale strażnikiem granicznym.

Stąd jego obecność we wrześniu 1939 roku na moście w Kutach, czyli na słynnym szlaku wiodącym do Zaleszczyk. Mikołaj Szady, podobnie jak jego małżonka, urodził się we wsi Bukowiec Górny w okolicy Leszna. Wstąpił do straży granicznej, a w tamtych czasach regułą było, że pogranicznicy wywodzący się z zachodnich regionów Polski trafiali na wschód. Pan Izydor pamięta starą fotografię ojca na tle budynku, na którym wisiała tablica informująca, że jest to posterunek straży celnej...

Miasto przy moście

- Urodziłem się w Rybnie, dziesięć kilometrów od Kut, gdyż to tam znajdowała się placówka straży granicznej - tłumaczy pan Izydor. - Później przenieśliśmy się bliżej samego miasteczka, do wsi Słobódka, cztery kilometry od Kut. Piętrowy domek z ogródkiem, w którym mama uprawiała warzywa, a za nim droga w kierunku Śniatyna i dalej Zaleszczyk... Do szkoły chodziliśmy w Kutach, gdyż w Słobódce była tylko ukraińska.

Kuty to miasteczko na granicy II Rzeczpospolitej z Rumunią, którą wyznaczała rzeka Czeremosz. Słynęło z łagodnego klimatu, dzięki któremu stało się modnym letniskiem z hotelikami i pensjonatami. Popularność zapewniała miejscowości liczna kolonia ormiańska oraz 400-metrowy most graniczny, który dzięki wrześniowi 1939 roku przeszedł do historii. Niestety, dobrze się nie kojarzy.

(...) wyprowadziliśmy się z naszego domu i dla bezpieczeństwa zamieszkaliśmy w domu znajomego Ukraińca

- 1 września poszliśmy do szkoły, jakby nigdy nic - wspomina zielonogórzanin. - Jednak nauczycielka powiedziała, że mamy wracać do domu. Jeszcze pouczyła wszystkich, aby nic nie podnosić z ziemi, gdyż Niemcy będą zrzucać różne zatrute przedmioty. Po kilku dniach, wraz z rodziną kolegi taty, pana Plewińskiego, wyprowadziliśmy się z naszego domu i dla bezpieczeństwa zamieszkaliśmy w domu znajomego Ukraińca.

Zmierzch bohaterów

Jednak wcześniej był dramatyczny obraz ciągnących do Rumunii uchodźców. I nie byli to przerażeni cywile. Znaczną część stanowili wojskowi. Limuzyny, autobusy, ciężarówki, wyładowane ludźmi i dobytkiem. Pan Izydor wspomina autobus pełen lotników, młodych chłopaków, którzy wręcz żebrali o coś do jedzenia. Mama pana Izydora, wraz z gromadą sąsiadek ugotowała jakąś zupę z tego, co było pod ręką, a on pamięta, jak jeden z nakarmionych powiedział, że wreszcie przestanie boleć go z głodu głowa...

- Nie mogę tylko nadziwić się naiwności ojca i jego kolegów - smutno dodaje pan Szady. - Stali tam, patrząc, jak uciekają ich dowódcy, przywódcy państwa, i pilnowali mostu. Gdy pytano ich, dlaczego nie uciekają, odpowiadali, że nie było rozkazu. Pamiętam sprzeczkę ojca z matką, która nie rozumiała, dlaczego tkwi na tym moście, a my tkwimy przy granicy. Ale tak naprawdę nawet wówczas nie wierzyliśmy w przegraną, byliśmy wychowani w klimacie Polski jako mocarstwa, które nie odda nawet guzika. Ze ścian w szkole patrzyły na nas portrety Rydza-Śmigłego, Mościckiego... Oni byli jak jacyś antyczni bogowie. Uciekają? To niemożliwe, to z pewnością jakiś manewr strategiczny...

Ze ścian w szkole patrzyły na nas portrety Rydza-Śmigłego, Mościckiego... Oni byli jak jacyś antyczni bogowie

Cudu nad Czeremoszem nie było. Drogą ciągnęły tłumy, okoliczne pensjonaty, hotele, dworki były pełne uchodźców, głównie z Warszawy, Krakowa, Poznania. 17 września 1939 roku tuż przed północą, na wieść o wkroczeniu wojsk wschodniego sąsiada, opuścili Polskę przez granicę z Rumunią: prezydent Mościcki, premier Składkowski oraz naczelny wódz Edward Rydz-Śmigły. Jak przekonywano, aby zapewnić ciągłość sprawowania władzy. Marszałkowi zastępuje drogę płk Bociański, który, chcąc bronić honoru polskiego żołnierza, strzela sobie w serce na oczach zwierzchników. Bo przecież trwa wojna, broni się nie tylko Westerplatte.

Pułkownik Stefan Soboniewski, który miał posterunek na moście, w chwili, gdy przeprawę przekraczał Rydz-Śmigły, tak wspominał ten moment: „... zameldowano mi, że zbliża się kolumna samochodów Naczelnego Wodza. - Czy pan oszalał - krzyknąłem na jakiegoś komisarza policji, który mnie o tym powiadomił. Każę oddać pana pod sąd wojenny za sianie paniki. To się nie może zdarzyć. Hetman nigdy nie opuszcza swoich wojsk! Lecz to był rzeczywiście Śmigły”.

Gorzki zapach dziegciu

Do Słobódki Rosjanie trafili jakieś dwa tygodnie później. Ciężarówkami, z karabinami maszynowymi na kabinach samochodów. Jak żartował pan Izydor z kolegami, natychmiast wyczuli zdobywców - po zapachu dziegciu, którym ci smarowali buty. Do drzwi tymczasowego schronienia rodziny Szadów zastukali jakieś trzy dni później. Zabrali pana Mikołaja. Matka wypłakała morze łez. Wrócił po dwóch dniach, komunikując najbliższym, że mają 24 godziny na opuszczenie okolicy. Jak tłumaczyli zdobywcy, zbyt dobrze zna granicę. Dobę później byli już w drodze z dobytkiem zapakowanym na wynajętym wozie. Zmierzali do Kołomyi, ale zatrzymali się na rynku w Zabłociu, gdzie kilka godzin czekali, aż ojciec znajdzie jakieś schronienie. Zamieszkali w jakiejś ruderze, gdzie żył samotnie starszy mężczyzna.

Pojechała tam natychmiast, aby się dowiedzieć, że został wywieziony w głąb ZSRR

- To miało być na razie, tato wraz z dwoma kolegami ze straży pojechali do Kołomyi, aby znaleźć jakieś przyzwoite lokum - wspomina pan Izydor. - Wyszliśmy na autobus, aby go przywitać, dowiedzieć się, co dalej. Nie przyjechał. Wyszliśmy na drugi. Ojca także nie było. Trzecim przyjechał jeden z kolegów. Rzucił nam tylko, że ojciec wróci i że się spieszy. Nie wrócił...
Po dwóch tygodniach pani Szady w poszukiwaniu męża pojechała do Kołomyi. Tam powiedziano jej, że owszem, Mikołaja Szady zatrzymano, ale przewieziono do Stanisławowa. Pojechała tam natychmiast, aby się dowiedzieć, że został wywieziony w głąb ZSRR, do miejscowości Żmerin...

Izydor Szady przegląda wykaz rozstrzelanych w Ostaszkowie. Pod numerem dziesiątym znajdzie swojego ojca...
Mariusz Kapała Izydor Szady przegląda wykaz rozstrzelanych w Ostaszkowie. Pod numerem dziesiątym znajdzie swojego ojca...

- Mama szukała dalej - mówi pan Izydor. - Napisała nawet list do samego Stalina, korzystając z usług znającego rosyjski Żyda. Napisali adres: „Stalin, Kreml”. Byłem przekonany, że list nie dojdzie, ale doszedł. W odpowiedzi było, że nikt nie wie, gdzie ojciec jest, a pod spodem podpis Stalina. Pisaliśmy do Genewy, do Czerwonego Krzyża. Także nic. Dopiero niedawno, gdy Rosjanie przekazali nam dokumenty ze swoich archiwów, trzy dni przesiedziałem nad listami ofiar z Ostaszkowa, gdyż wiedziałem, że tam rozstrzelano pograniczników, policjantów i pracowników leśnictwa. Na jednej z nich, pod numerem dziesiątym, znalazłem ojca. Kilka numerów wyżej pana Plewińskiego... Rozstrzelano ich w maju.

Napisała nawet list do samego Stalina, korzystając z usług znającego rosyjski Żyda

W chwili, gdy jakiś sołdat pociągał za spust, rodzina Mikołaja Szady jechała już w towarowym wagonie na wschód. O ile Sowieci nie zastukali jeszcze do ich drzwi w lutym, podczas pierwszej wywózki, o tyle w kwietniu sobie przypomnieli. Najpierw była rewizja, później nakaz pakowania dobytku i informacja rzucona mamie, że pojedzie do „muża”. Była trzecia rano, 13 kwietnia. Trzy godziny później byli już na dworcu. Później historia znana z tylu innych kresowych opowieści. Wagon towarowy, stłoczonych 49 osób, dziura w podłodze zamiast toalety, głód, brak wody... Kilka tobołków i zaświadczenie o pozostawionym dobytku sporządzone kopiowym ołówkiem na pakunkowym papierze. Na miejsce, czyli do Semipałatyńska w Kazachstanie.

- Tam spędziliśmy sześć lat i trzy miesiące - kończy opowieść pan Izydor. - To była gehenna. Mieszkanie w barakach, które były wcześniej stajniami, mordercza praca mamy przy wydobywaniu torfu i wreszcie wiadomość, że Polacy pojadą do siebie. Nasza polskość mama udowodniła dzięki... legitymacji uprawniającej do zniżek na kolei.

Śmierć przez... buty?

Niedawno pan Izydor odwiedził rodzinne strony. Wspomnienia zostały w głowie, gdyż po Kutach, Rybnie, Słobódce nie zostało nic. Dziś Kuty, tak jak i droga na Zaleszczyki, to dość wstydliwy rozdział naszej historii. I koniec biografii Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, tak, tego od „Kariery Nikodema Dyzmy”, „Znachora” i „Doktora Wilczura”. Są trzy scenariusze śmierci pisarza w Kutach. Prawdopodobnie stało się to w czasie walki polskiego patrolu osłonowego, którym dowodził, z sowieckimi żołnierzami. Według innej wersji pisarz miał zawrócić do Kut znad granicy polsko-rumuńskiej, by rozdać głodującym mieszkańcom chleb pozostawiony w budynku koszar. W tym czasie do miasta wkroczyły wojska radzieckie i trzy sowieckie czołgi ostrzelały samochód z niosącymi pomoc polskimi żołnierzami. Wreszcie miał zginąć z rąk sowieckich sołdatów, gdy zwlekał z poddaniem się i oddaniem broni. Istnieje również relacja mówiąca, że Dołęgę zabił sowiecki żołnierz zainteresowany jego butami. Stało się to 18 lub 20 września 1939 roku...

Kalendarium

17 września 1939 roku

28 września 1939 roku

30 września 1939 roku

6 października 1939 roku

10 lutego 1940 roku

Wiosna 1940 roku

22 czerwca 1941 roku

Źródło: Wikipedia

Teresa Gładysz, autorka książki „Z tęsknoty za Nieświeżem”

Rozgrabione sklepy, brak żywności

Pani Teresa (rocznik 1932) dzieciństwo spędziła w Nieświeżu w województwie nowogródzkim. Dziś mieszka w Zielonej Górze. I tak wspomina 17 września 1939 roku i jego następstwa:
17 września 1939 roku wcześnie rano Rosjanie z dwóch stron wkroczyli do miasta. Na małych konikach o owłosionych pęcinach siedzieli jeźdźcy, nogami prawie dotykali ziemi. W brudnych, długich płaszczach. Na głowach mieli czapki ze sterczącymi szpicami. Koniki jechały nierówno, bezładnie, pojedynczo, dwójkami, czwórkami, a między nimi furmanki załadowane różnym sprzętem i ludźmi. Nie mogliśmy uwierzyć, że to naprawdę jest wojsko. To była zbieranina jakichś brudasów i łachmaniarzy.

Wielu miało karabiny zawieszone na sznurkach i worki na plecach, też na sznurkach, które służyły jako plecaki.
Następnego dnia od rana Rosjanie zaczęli swoje rządy. Grabili sklepy, zajmowali domy, mieszkania, biura. Mieszkańcom kazali przyjść do pracy, tylko na kierowników postawili swoich ludzi. Najbardziej zainteresowani byli pochodzeniem i ewidencją ludności. Sprawdzali i zaznaczali poszczególne nazwiska, porównując je ze swoją listą. Nikt nie wiedział, że mieli już wcześniej przez szpiegów przygotowaną listę ludzi, których w pierwszej kolejności miano aresztować i wywieźć. Rosjanie zaczęli dekorować domy czerwonymi flagami, portretami Lenina i Stalina. Zburzyli z cokołu pomnik orła, a na jego miejscu postawili postać Lenina z wyciągniętą do przodu ręką.

Równocześnie z reformą szkolnictwa wzięli się za stopniowe wynaradawianie Polaków.

Rosjanie zaprowadzili swoje porządki i w bardzo szybkim tempie organizowali życie na zajętych terenach. Już w pierwszym tygodniu po wkroczeniu w kioskach i sklepach pojawiły się kartoniki z alfabetem polsko-rosyjskim. W drugim tygodniu uruchomili wszystkie szkoły i kazali stawić się wszystkim uczniom. Początkowo językiem wykładowym był polski, stopniowo wprowadzano rosyjski. Równocześnie z reformą szkolnictwa wzięli się za stopniowe wynaradawianie Polaków. Wszystkim urodzonym na terenie zakwalifikowanym przez nich jako Białoruś, bez względu na faktyczną narodowość i obywatelstwo, wystawiali zaświadczenia: narodowość Białorusin.

Dwa razy z mamą stałyśmy w kolejce, lecz niestety, nie dostałyśmy się do sklepu.

W mieście sytuacja była tragiczna. Rozgrabione sklepy, brak artykułów pierwszej potrzeby i żywności. Dotkliwie odczuła to ludność cywilna. Gdy od czasu do czasu przywozili towar do sklepu, ustawiały się gigantyczne kolejki, ale i tak nigdy wszyscy nie dostali towaru. Dwa razy z mamą stałyśmy w kolejce, lecz niestety, nie dostałyśmy się do sklepu. Mama postanowiła, że jedno dziecko musi pójść na wieś po żywność. Wypadło na mnie. Miałam wtedy 7-8 lat.

W mieście stale coś się działo. Aresztowania, przyjazdy do miasta nowych ludzi, uciekinierów z innych terenów. Nowi uczniowie w klasie. W 1940 roku zaczęły się wywózki ludzi na Sybir.

Dariusz Chajewski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.