W kolumbijskim „Tańcu z gwiazdami” kat rywalizuje z ofiarą. I odpada na rumbie

Czytaj dalej
Katarzyna Kachel

W kolumbijskim „Tańcu z gwiazdami” kat rywalizuje z ofiarą. I odpada na rumbie

Katarzyna Kachel

52 lata wojny, 8 milionów ofiar i tysiące porwanych, którzy nie wrócili do domów. - Kolumbia liże rany i próbuje walczyć z demonami przeszłości – mówi Maciej Wesołowski, autor narkotycznie wciągającej książki „Café Macondo”.

Nieźle mnie przeczołgałeś przez tę Kolumbię!
Mnie Kolumbia też nieźle przeczołgała.

„Ten kraj jest jak wycięty z Márqueza, jest jak jego Macondo. Z tym, że rzeczywistość przerasta fikcję literacką” – powiedziała ci Olga Behar, kolumbijska dziennikarka śledcza. Jak bardzo przerasta?
Pamiętasz z książki historię Yineth Trujillo, która miała 12 lat, kiedy po nią przyszli partyzanci FARC (Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii) i siłą wcielili do tej leśnej armii? W jej krótkim, ale bardzo dramatycznym życiu jak w lustrze przegląda się historia tego kraju. Nędza kolumbi­jskich wieśniaków z dalekiej prowincji, głód, brak edukacji i kontaktu ze światem, chory system socjalny. W tej opowieści kumulują się wszelakie tamtejsze patologie, łącznie z chorą rodziną, w której ojczym gwałci pasierbicę, a następnie oboje rodzice, którzy nie mając niczego, co można by oddać farcowcom w ramach „podatku rewolucyjnego”, oddają im Yineth właśnie.

Jej historia pokazuje, że sprawcy też często są tam ofiarami.
Tytuł tego rozdziału „Wszyscy jesteśmy ofiarami” jest nieprzypadkowy. Bo to nie tylko opowieść o dziewczynce, która została zabrana do selwy (równikowe lasy, w których ukrywali się partyzanci), gdzie przeszła pranie mózgu, nauczyła się strzelać do ludzi i żyć bez uczuć, ale także próba odpowiedzi na pytanie, kto był na tej wojnie katem, a kto ofiarą, pokrzywdzonym, złamanym przez system, zmuszonym do odgrywania roli w jakimś koszmarnym dramacie. I te pytania wciąż są tam żywe, a dyskusje o rozliczeniu farcowców aktualne i gorące. Kolumbia po 52 latach domowej wojny próbuje zdefiniować się na nowo, ale wciąż mierzy się z demonami z przeszłości. Porównuję to czasem do tego, co wydarzyło się u nas po 1989 roku, kiedy zderzyły się ze sobą dwie opcje w rodzimej polityce; z jednej strony gruba kreska Tadeusza Mazowieckiego, a z drugiej - wielka chęć rozliczania, którą przejawiali politycy z prawej strony. I każda strona miała, ma swoją rację. Wsłuchując się w argumenty moich bohaterów, zarówno polityków, jak i zwyczajnych ludzi, nierzadko w duchu przyznawałem rację i jednym, i drugim. Naturalne bowiem jest to, że powinno się karać zbrodniarzy, tych, którzy odpowiadają ze setki tysięcy zamordowanych czy zaginionych w tej wojnie. Ale też trudno byłoby obarczać odpowiedzialnością za to Yineth, która wprawdzie ma swoje na sumieniu, ale też nie da się powiedzieć, że to życie w selwie było jej świadomym wyborem. Tryby bezlitosnej kolumbijskiej historii zmiażdżyły ją, przemieliły, złamały (na szczęście nie definitywnie). W kolumbijskiej historii nic nie jest czarno-białe.

Nie ma złych bohaterów?
Są, na każdej wojnie są. Nawet wtedy, gdy na sztandarach jest walka o lepszy świat. Komendanci FARC głosili przecież, że walczą o godność i prawa najuboższych, najbardziej poniżanych w kolumbijskim społeczeństwie. Ale też – jak to często bywa w takich sytuacjach – z czasem wielu uznało, że w ten sposób można się dorobić. Bo przecież lokując część pieniędzy z handlu kokainą i z porwań dla okupu na swoje prywatne konta, gwarantowali sobie całkiem przyjemną emeryturę. Rozumiem tych, którzy nie zaakceptowali amnestii dla komendantów i nadal – pomimo układu pokojowego – chcą ich rozliczyć (jest wśród nich np. wybrany w ubiegłym roku prezydent Duque). Ale też trzeba mieć świadomość, że pokój ma swoją cenę, nierzadko wysoką.

Czego chcą Kolumbijczycy?
Wynik referendum pokojowego z 2016 roku, które miało sankcjonować układ z FARC, pokazuje, że połowa społeczeństwa chce rozliczenia. Bo jak inaczej interpretować odrzucenie porozumienia, które kończyłoby wojnę? Kiedy wszyscy myśleli, że głosowanie będzie tylko formalnością, okazało się, że 50,2 procent głosujących nie chce przebaczenia i nie godzi się na to, by kaci zasiadali w parlamencie.

Zdarza się jednak, że i kaci, i ofiary leczą swe rany nawzajem. Opisujesz historię Marii i Jose, ofiary gwałconej przez partyzantów i chłopaka z FARC, który potencjalnie mógł być tym gwałcicielem. Spotykają się na zajęciach, które mają im pomóc wrócić do społeczeństwa, i tu jednak dochodzi do jakiegoś rozgrzeszenia. Może więc nie jest tak, że Kolumbijczycy mają przemoc w swoim DNA?
Kilka razy rzeczywiście usłyszałem takie zdanie o przemocy w kolumbijskim DNA, ale nie do końca się z nim zgadzam. Historia determinuje to, co się tam działo i dzieje. Jedna z moich bohaterek, Martha Amorocho, bizneswoman z wyższej klasy średniej, przypomniała mi, że ich kraj kilkaset lat temu podbijali ludzie najgorszego sortu. Wyrzutki społeczne, bandyci, sadyści, fanatycy religijni. I to oni narzucili standardy. Konkwistadorzy w imię nawracania pogan mordowali, gwałcili, niszczyli kulturę rdzennych mieszkańców. Nie chciano ich w Hiszpanii, więc przyjechali tutaj. To oni uczynili z brutalności jakąś okrutną regułę. Wiek XIX i XX to już niemal nieustanne wojny: czy to o niepodległość, czy pomiędzy zwalczającymi się frakcjami, czy wreszcie z marksistowskimi rewolucjonistami i kartelami narkotykowymi. Ludzie zaczęli się do tej rzeczywistości przyzwyczajać, brać stan wojny za normę. W tym sensie rzeczywiście można powiedzieć, że ich kod DNA nasiąkł bezprawiem, tyranią, agresją.

Jeden z twoich bohaterów rozrysowuje ci oś czasu. Na niej 200 lat dziejów Kolumbii: niemal jedna wielka rzeź i zaledwie 40 lat pokoju. Czy to jednak jakieś wytłumaczenie?
Wspominasz Rosemberga Pabona, znanego jako Comandanto Uno, partyzanta Ruchu 19 Kwietnia, znanego bardziej jako M-19, który dowodził słynną i brawurową akcją w ambasadzie Dominikany w 1980 roku, gdy guerrilleros bardzo chcieli porwać ambasadora Stanów Zjednoczonych. Słuchałem go kilkanaście godzin oniemiały i – mimo wszystko - wierzyłem w szczerość jego pobudek. W jego idealizm i wiarę w to, że wszystko, co robił, miało na celu walkę o nowy, lepszy świat. To człowiek, który mógłby być kolumbijskim Che Guevarą, a przy tym Robin Hoodem. Chociaż niektóre jego działania mogą wydawać się kuriozalne, dziwaczne, niezrozumiałe. Jako młody chłopak Pabon pojechał kształcić się do Berlina Wschodniego, zachwycał się Marksem i Leninem, a marzył o tym, by w 1968 roku pojechać do Czechosłowacji pacyfikować rebelię. Ale od razu dodam, że chcąc zrozumieć Kolumbijczyka, zwłaszcza Kolumbijczyka żyjącego pół wieku temu, nie możemy myśleć naszymi kategoriami. On miał swój bagaż doświadczeń, kompletnie innych od naszych. On nie znał ZSRR czy PRL. On miał przed oczami potworną biedę i niesprawiedliwość ówczesnej Kolumbii.

W kolumbijskim „Tańcu z gwiazdami” kat rywalizuje z ofiarą. I odpada na rumbie


Tak, ale Ruch 19 Kwietnia (M-19), któremu Pabon służył, początkowo miał być nieco happenerską organizacją rozwalającą system, szybko jednak stał się grupą terrorystyczną.

To prawda. Oni początkowo mieli świetną prasę, choćby wtedy, gdy np. porywali cysternę mleka i wieźli ją do slumsów, by rozdać ubogim. Albo gdy kradli z muzeum szablę Bolivara, by poruszyć sumienia i zwrócić uwagę opinii publicznej na kolumbijskie problemy. Ale też trzeba pamiętać, że to był ruch przede wszystkim polityczny. Oni mieli pewne cele do zrealizowania, o coś walczyli, a nie tylko się wygłupiali. Z czasem się dość mocno zradykalizowali, sięgnęli po cięższe narzędzia – i to ich zgubiło. Inna sprawa, że żadna rewolucja nie zajedzie daleko wyłącznie na ideałach i entuzjazmie. By zmieniać świat, trzeba mieć pieniądze. No i zaczyna się kombinowanie, jak znaleźć paliwo do dalszej walki. FARC, który zafundował Kolumbii taką pełzającą – i nieudaną - rewolucję, od lat 70. żył głównie z porwań dla okupu i handlu narkotykami. Z tych utrzymywali największą na świecie armię partyzancką przełomu XX i XXI wieku. W pewnym okresie liczyła on grubo ponad 20 tysięcy ludzi, świetnie zorganizowanych, dobrze uzbrojonych i umundurowanych, mobilnych, znakomicie odnajdujących się w selwie – przez to bardzo trudnych do namierzenia i rozbrojenia. Za darmo się takiej potęgi nie stworzy.

52 lata wojny i osiem milionów ofiar, wśród nich tak zwani desaparecidos, czyli „zniknięci”. Przez wiele lat średnio znikały po trzy-cztery osoby dziennie. Szok!

Tak, w latach 1970-2015 bez wieści zaginęło około 60 tysięcy ludzi. Prawdopodobnie zostali zamordowani, ale ich ciał nigdy nie odnaleziono. Do tego doliczyć trzeba ofiary bitew pomiędzy armią a FARC, przesiedleń, torturowanych, okaleczonych, porwanych, pozbawionych majątków… Dziesiątki, setki tysięcy poszkodowanych.

Opisujesz losy Pedra Jesusa Vegi, na którego wołali na ulicy Małpa, zabitego bez szczególnego powodu. Skąd się wzięły takie egzekucje?

W Kolumbii mówi się o nich falsos positivos. By zrozumieć ten mechanizm, musimy powiedzieć parę słów o byłym, ale nadal kochanym przez wielu prezydencie Alvaro Uribe, który postanowił wykończyć FARC. W 2002 roku wygrał wybory pod hasłem bezwzględnej rozprawy z partyzantami. Obiecywał, że zetrze ich z powierzchni ziemi, nie bacząc na koszta. I rzeczywiście bardzo szybko i zdecydowanie wziął się do roboty. Miał z nimi osobiste porachunki, bo farcowcy zamordowali mu ojca i niemalże zabili brata. W czasie jego ośmioletnich rządów ustały negocjacje z guerrillą, zaczęły się dywanowe naloty na ich pozycje, potyczki w selwie, wyłapywanie pojedynczych partyzantów. Z tego wyrosła tzw. dyrektywa nr 029 z 2005 roku. Wyszła z ministerstwa obrony i miała charakter tajny. Była tam zachęta dla armii do zabijania partyzantów. Za każdego farcowca otrzymywali 3,8 miliona pesos (ok. 1900 dolarów), także dodatkowe premie, awanse, czasami kilka dni urlopu. To doprowadziło do patologicznej, haniebnej sytuacji, w której żołnierze, nie mogąc znaleźć prawdziwych terrorystów, porywali bezdomnych i narkomanów, przebierali ich w mundury i rozstrzeliwali. W statystykach byli oczywiście członkami FARC. W ten sposób zamordowano kilka tysięcy niewinnych ludzi.

W raportach organizacji humanitarnych można przeczytać o okrutnych zbrodniach, obcinaniu głów piłami motorowymi, ćwiartowaniu, rozrywaniu ciał przez dwa motocykle, zakopywaniu w ziemi itd. „Pacho” Gavirię, twojego bohatera, napastnicy owinęli w drut kolczasty, toczyli po ziemi, bili, podpalali. Nie był nikim ważnym.
O takie zbrodnie oskarżano armię, służby specjalne i współpracujące z nimi organizacje paramilitarne. To często były pokazówki – zobaczcie, co się z wami stanie, jeśli będziecie podskakiwać. Pacho Gaviria był działaczem związkowym o silnie lewicowych poglądach, należał do Unii Patriotycznej, która była powiązana z FARC. W połowie lat 80. władze przestraszyły się, że UP może za bardzo urosnąć w siłę, i w ten brutalny sposób poskramiały działaczy. Kiedy pytasz o to, czy Kolumbia mnie przeczołgała, to od razu przypominam sobie tego rodzaju makabryczne historie. Po rozmowie z Alejandrą, córką Gavirii, która w Bogocie opowiedziała mi o tym wszystkim, byłem całkiem wypatroszony.

O dużych historiach opowiadasz poprzez jednostki, tak jak o ataku bojówkarzy M-19 na Pałac Sprawiedliwości, siedzibę kolumbijskich władz sądowniczych. Rozgrywasz go oczami Hektora Jaime Beltrana, kelnera z restauracji, która mieści się w budynku pałacu, a także jego rodziny, która przez całe lata próbowała dowiedzieć się, co się z nim stało.

Pilar, żona Hektora, czy Alejandra Gaviria, ale także wiele innych żon, córek, sióstr czy braci, których historie nie zmieściły się w książce, do dziś walczy o pamięć i godność. Pilar wciąż musi np. dementować oskarżenia o współpracę swojego zmarłego męża i innych pracowników kafeterii z terrorystami. Po zamachu mówiono o tym, że pomogli partyzantom z M-19 i dla nich przechowywali duże zapasy żywności. Do dziś ten atak zakończony zbrojną interwencją i rzezią, w której zginęło około stu osób, nie jest do końca wyjaśniony. Do dziś nie rozliczono winnych nadużyć ze strony armii. A bardzo prawdopodobne, że Hector – i wielu innych – zginął, a wcześniej był torturowany przez kolumbijskich żołnierzy.

Niektórzy mówią, że miał swój interes w ataku na Pałac Sprawiedliwości król kokainy, Pablo Escobar. Zgadzasz się?
Jest taka teoria, że Escobar za to zapłacił, bo podczas ataku spłonęły także akta, które mogłyby doprowadzić do jego ekstradycji do Stanów Zjednoczonych. W tej kwestii są różne narracje, różne wersję. W serialu „Narcos” pojawia się właśnie taka interpretacja – że M-19 zorganizowało atak na Palacio de Justicia na zlecenie króla kokainy, i wiele osób ją powtarza, ale moim zdaniem to duże uproszczenie.

Escobar w dzisiejszej Kolumbii to wcielony diabeł czy boski posłaniec?
Zdecydowana większość Kolumbijczyków uważa go po prostu za przestępcę, choć może mniejszy procent - w jego rodzinnej Antiochii. Tam wciąż jest czasem traktowany jako lubiany chłopak z sąsiedztwa i człowiek sukcesu, który wspierał biednych. Dostał się przecież do parlamentu głosami tych, którym rozdawał pieniądze i budował domy, a wręcz całą dzielnicę. Tam nadal jest niemal świętym i wielkim dobrodziejem.

Przytaczasz w książce historię, jak Escobar wyprasza z kapliczki modlącą się staruszkę, wkładając jej w dłoń 300 tysięcy pesos (dziś ok. 350 złotych, kiedyś dużo więcej). Fakt, że modliła się o uzdrowienie syna, sprawił, że Pablo, który przyszedł się tam modlić o szczęśliwy transport narkotyków, zdał się jej aniołem.

Nie jej jedynej. Do dziś istnieje w Medellin osiedle, o którym mówi się powszechnie Dzielnica Pabla Escobara, i nikt z tym jakoś specjalnie nie walczy. Mieszka tam kilkanaście tysięcy ludzi, wielu już starszych, którzy go pamiętają i wciąż obdarzają wielką wdzięcznością za mieszkania, które pozwoliły im pierwszy raz w życiu poczuć się godnie.

Dona Rosa mówi ci nawet, że to był człowiek o gołębim sercu.
Dziwne to było. Ale nie polemizowałem z nią za bardzo. Już wówczas miała 88 lat. Poza tym bardzo jej się nie dziwię. Wcześniej była bezdomna, mieszkała na ulicy, dzięki Escobarowi dostała mieszkanie, w którym były ładne pokoje, pierwsza w jej życiu łazienka. On dał jej nowe życie, dlatego mówiła mi z całym przekonaniem: „Gdyby nie nasz Pablito, skończyłabym pod mostem albo i zdechłabym dawno temu”. Ona nie wiedziała, a może raczej nie chciała wiedzieć, co robił Pablo, gdy wychodził z ich dzielnicy. A gdy jakieś ploty się pojawiały, była przekonana, że to złe języki, ludzie, którzy chcą mu zaszkodzić, bo wstawia się za biednymi.

Jaka jest dzisiejsza Kolumbia?

Nadal gorąca i wciąż się w niej gotuje. FARC ledwie dwa lata temu złożył broń, pokój jest wciąż kruchy, a dyskusja o rozliczeniach farcowców nie cichnie. Nie wiemy jeszcze, co zrobi w najbliższych latach wciąż nowy prezydent Duque, człowiek bardzo krytyczny wobec porozumienia pokojowego z 2016 roku. Ale na razie wydaje się bardzo ostrożny. Myślę, że zdaje sobie sprawę, że próba rewizji układu i postawienie byłych komendantów przed sądami mogłaby się naprawdę źle skończyć. Zanim by do tego doszło, komendanci mogliby znów uciec do lasu i znów zacząć budować partyzantkę. No i jest to wciąż Macondo - kraj, który nam, Europejczykom, często nie mieści się w głowie. W kolumbijskim „Tańcu z gwiazdami” niedawno rywalizowali ze sobą była partyzantka i porwany przez partyzantów policjant, który zasłynął brawurową ucieczką z obozu koncentracyjnego FARC-u – podpisywany oficjalnie jako „bohater narodowy”. Wychodzą w cekinach i tańczą, on jest dobry w salsie i tangu, ale odpada w rumbie. Ona radzi sobie gorzej, żegna się z widzami pięć odcinków wcześniej. To trochę tak, jakby w naszym „Tańcu” wzięli udział powiedzmy – celowo hiperbolizuję – Zbigniew Bujak i Czesław Kiszczak. W błyszczących marynarach z cekinami i włosami na żel. Wyobrażasz to sobie?

Katarzyna Kachel

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.