Małgorzata Ziemska

"Raz w pewną noc do pewnej wsi szedł strzelec po kwaterze..."

Zamek Lubarta w Łucku. Na pierwszym planie dom prababci EmiliiMartyńskiej, w którym mieszkała rodzina Marcinkowskich. Fot. Archiwum Zamek Lubarta w Łucku. Na pierwszym planie dom prababci Emilii
Martyńskiej, w którym mieszkała rodzina Marcinkowskich.
Małgorzata Ziemska

Nadal pozostajemy na brzegu Styru. Tym razem w Łucku. Wspomnienia ojca, Tadeusza Marcinkowskiego spisała nasza Czytelniczka Małgorzata Ziemska. Głównym ich bohaterem jest dziadek Jan Marcinkowski. I właśnie Łuck.

Tyle wesołości i radosnego śmiechu było w tych zabawach. W trakcie takich spotkań duszą towarzystwa był właśnie mój dziadek Jan Marcinkowski, który bardzo lubił śpiewać, a jego szeroki repertuar obejmował piosenki wojskowe, strzeleckie, ludowe i różne modne wówczas przeboje. Jego ulubioną melodią była piosenka strzelecka:
"Raz w pewną noc do pewnej wsi
Szedł strzelec po kwaterze..."

Z przebojów nucił także często "Umówiłem się z nią na dziewiątą". W domu stał też gramofon z dużą tubą, a obok niego sporo płyt. Wkrótce jego miejsce zajął radioodbiornik wykonany przez radioamatorów, podkomendnych dziadka ze Związku Strzeleckiego.

Hej strzelcy wraz...

Jako komendant oddziału strzeleckiego dziadek często odbierał dowody sympatii swoich podkomendnych i cieszył się uznaniem przełożonych, o czym świadczą otrzymane przez niego odznaczenia oraz wzmianki o jego działalności zamieszczone na łamach tygodnika "Wołyń". Jego imieniny były przeżyciem nie tylko dla członków rodziny, ale i dla całej ulicy

Zamkowej w Łucku. W tym dniu już o szóstej rano pod dom rodziny Marcinkowskich przychodziła orkiestra strzelecka i grała specjalnie dla solenizanta "Sto lat", ulubioną "Pierwszą Brygadę" lub "Hej, strzelcy wraz...", wzbudzając sensację na całej ulicy. Dziadek wychodził do muzyków i częstował ich kieliszkiem wina lub wódki, a babcia podawała zakąskę i ciasto.

Zamek Lubarta w Łucku. Na pierwszym planie dom prababci EmiliiMartyńskiej, w którym mieszkała rodzina Marcinkowskich.
Archiwum Zamek Lubarta w Łucku. Na pierwszym planie dom prababci Emilii Martyńskiej, w którym mieszkała rodzina Marcinkowskich.

Szczególnym świętem dla dzieci były niedziele. Wtedy pochłonięty na co dzień pracą w sądzie, a popołudniami działalnością społeczną w Związku Strzeleckim, Związku Urzędników Państwowych, Związku Szlachty Zagrodowej dziadek był w domu. Mój ojciec Tadeusz Marcinkowski z rozrzewnieniem wspomina te szczęśliwe chwile:

"Nasze rodzinne niedziele miały bardzo odświętny charakter. Rano po wspólnym śniadaniu udawaliśmy się na mszę świętą do kościoła św. Piotra i Pawła. Białe mury Katedry wznoszą się tuż za zamkiem Lubarta. Z naszego domu było więc blisko do tej słynącej z cudownego obrazu Matki Boskiej Latyczowskiej świątyni.

Później odwiedzaliśmy rodzinę lub udawaliśmy się na spacer do ogrodu miejskiego czy na przystań nad Styrem. Kiedy przechodziliśmy przez pięknie ozdobiony popiersiami Słowackiego, Czackiego, Kraszewskiego i Sienkiewicza most Bazyliański, który znajdował się u wylotu ulicy Jagiellońskiej, mogłem mieć nadzieję, że odwiedzimy pobliską cukiernię Rozaliniego, oferującą wyborne słodycze. W dzień powszedni przysmaki - lizaki na patyku czekały na mnie też w sklepie Nuza, gdzie rodzice zazwyczaj robili zakupy.

Barwną postacią, którą zapamiętałem z tych wspólnych spacerów ulicami Łucka, był zamożny Żyd Nuchim Cycman. Miał on sklep na początku ulicy królowej Jadwigi naprzeciwko dzwonnicy. Często w rozmowie powtarzał ulubione powiedzenie: "Wino w rjeczku nie wyljewajetsja". Słynął z tego, że zaczepiał biskupa Szelążka i pytał go, kto w Łucku ważniejszy, po czym triumfalnie odpowiadał: "Oczywiście że pan wojewoda!". Prócz spacerów i słodyczy wielką przyjemność sprawiały mi wizyty w kinie "Słońce".

Początkowo odwiedzałem kino z rodzicami, ale gdy trochę podrosłem, mama zostawiała mnie samego na widowni i po seansie oczekiwała na mnie przy wyjściu. Można powiedzieć, że już jako malec pozostawałem pod przemożnym urokiem dziesiątej muzy. Pewnego razu mama jak zawsze zaprowadziła mnie do kina. Siadłem na widowni i zapomniałem o bożym świecie. Na ekranie pojawili się bohaterowie bajki Walta Disneya. To był film "Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków". Jak urzeczony wpatrywałem się w ekran, słuchałem piosenek, śmiałem się i płakałem z innymi dziećmi. Byłem pod tak wielkim wrażeniem doświadczonych w trakcie seansu przeżyć, że zostałem na widowni. Przerażona mama wypatrywała mnie wśród wychodzących dzieci. Zaczął się kolejny seans, a ja jeszcze raz obejrzałem tę samą cudowną bajkę i później jeszcze raz. Mama w końcu zorientowała się, dlaczego mnie nie ma. Po wyjściu z kina nakrzyczała na mnie zarzekając się, że ostatni raz puściła mnie samego.

Często w niedzielę wypływaliśmy też z ojcem parostatkiem na organizowane przez Związek Strzelecki wycieczki Styrem do Boratyna, Targowicy lub Rożyszcz. Towarzyszyła nam w tych rejsach strzelecka orkiestra. Gdy wchodziliśmy na pokład, grała zawsze ojcu ulubioną "Pierwszą Brygadę". (...) Z okazji święta 3 Maja i 11 Listopada chodziliśmy całą rodziną na defilady. Mama ubierała się wtedy szczególnie elegancko. W ciepłe dni w sukienki lub bluzki z zawiązywaną pod szyją kokardą czy żabotem i w wąską spódnicę, na który to strój w chłodniejsze dni zarzucała palto ze ślicznym futrzanym kołnierzem. Nosiła też gustowne kapelusiki. Wyglądała bardzo ładnie.

Zazwyczaj w czasie defilad zatrzymywaliśmy się w tłumie na ulicy Jagiellońskiej, by podziwiać nie tylko oddziały stacjonującego w Łucku 24. pułku piechoty czy szwadrony kawalerii 19. pułku ułanów, ale zwłaszcza ojca maszerującego na czele swego oddziału strzeleckiego. W takim świątecznym dniu odprowadzałem zwykle ojca na zamek, gdzie zbierał się oddział, a potem biegłem krótszą drogą przez łąki, aby stanąć jak najbliżej trybuny usytuowanej koło soboru na placu Narutowicza i obejrzeć całą defiladę. Jedną z defilad zapamiętałem szczególnie. Była to rewia wojsk biorących udział w wielkich manewrach na Wołyniu we wrześniu 1938 roku".

Zamiast tablicy szkoła życia

niej mój ojciec miał po raz pierwszy pójść do szkoły. Niestety zamiast szkolnych przygód wrzesień przyniósł zupełnie inne wspomnienia. Skończył się szczęśliwy czas dzieciństwa. Trzeba było bardzo szybko dorosnąć do nowej, okrutnej rzeczywistości.

Zamek Lubarta w Łucku. Na pierwszym planie dom prababci EmiliiMartyńskiej, w którym mieszkała rodzina Marcinkowskich.
Archiwum W ogrodzie miejskim w Łucku. Jan i Olimpia Marcinkowscy wraz z dziećmi - córką Leokadią i synem Tadeuszem.

Nagle Łuck zapełnił się uciekinierami z Polski centralnej. Chociaż nie dotarły tu wojska niemieckie, prowadzono regularne bombardowanie miasta. Na wieży zamkowej znajdował się punkt obserwacyjny. Gdy dostrzeżono obce samoloty, rozlegało się przeraźliwe wycie syren.

Wówczas cała ludność ulicy Zamkowej, na której nie było schronów, uciekała na porośnięte krzakami łąki nad Głuszcem. Wieczorne naloty koncentrowały się początkowo na dworcu. Raz bomba trafiła w wagony z amunicją i długo było słychać salwę wybuchów. Później rozpoczęto bombardowanie starej części miasta. Jedną z takich chwil mój ojciec zapamiętał szczególnie dobrze:

"Byłem w domu sam z babcią. Na pierwszy dźwięk syren mieszkańcy naszej ulicy natychmiast ruszyli w stronę łąk. My tym razem zignorowaliśmy alarm. Po zabawie z rówieśnikami byłem głodny, więc ze spokojem zajadałem kaszkę. Dopiero gdy niemieckie bombowce zaczęły ukazywać się nad zamkiem, poganiany przez babcię pomknąłem przez warzywny ogródek na łąki. To był straszny moment. Samoloty zaczęły spuszczać bomby i strzelać do ludzi. Wszyscy byli ukryci. Biegłem tylko ja. Ostatkiem sił dopadłem krzaków, w których zawsze przy bombardowaniach chowała się nasza rodzina. W tym momencie w pobliżu rozległa się detonacja. Eksplodująca bomba przysypała nas mokrą gliną i wodą"

Po tym zdarzeniu dziadek postanowił wywieźć rodzinę do Teremnego, spokojnej wsi położonej kilka kilometrów od Łucka, gdzie mieszkali Czesi - krewni jego pierwszej żony. Gospodarze przyjęli niespodziewanych gości bardzo miło. Przez wieś przejeżdżali co rusz uciekinierzy. Z podobną życzliwością Czesi każdemu dawali jeść i częstowali wodą. Zatrzymywało się tu też wojsko polskie. Oficerowie odwiedzali mieszkańców, rozmawiali z nimi, w sadzie zrywali dorodne jabłka i gruszki. Później wojsko odjechało dalej - na południe.

W kilka dni później w związku z wkroczeniem do Polski wojsk sowieckich dziadek czym prędzej zabrał rodzinę do Łucka. To był trudny powrót. Tłum zapełnił wyjazd z miasta. Wracali nieliczni. Większość - zarówno cywile jak i tabory wojskowe - uciekała na południe. Na ulicy Chrobrego zrobił się zator. W dwie różne strony posuwały się dwa strumienie ludzi. Rosjanie z karabinami na sznurkach, w charakterystycznych wysokich czapkach "budionnówkach", jechali na zachód. Patrzono na nich z przerażeniem.

Tą samą ulicą, ale w przeciwnym kierunku zmierzali Polacy. Kiedy żołnierze polscy przystawali, rozdawali wszystkim suchary. Koło Urzędu Wojewódzkiego sowieckich żołnierzy hałaśliwie witali zwolennicy komunizmu. Zaczął się nowy okres - okupacja sowiecka.

Po raz ostatni

W 1939 roku dziadek nie został zmobilizowany i do wkroczenia wojsk sowieckich przebywał w Łucku. Wykonywał jakieś prace, o których nic nie powiedział rodzinie. Po powrocie z Teremnego do Łucka nagle zdecydował o wyjeździe. Może otrzymał rozkaz? Zapewne też jako były uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, oficer rezerwy Wojska Polskiego w stopniu porucznika, komendant powiatowy Związku Strzeleckiego zdawał sobie sprawę, że będzie narażony ze strony władz okupacyjnych na aresztowanie. Po kilku dniach od powrotu do Łucka postanowił opuścić zajęty przez sowietów Wołyń i przedostać się na teren okupacji niemieckiej. Przeszedł przez "zieloną granicę" i zatrzymał się w Warszawie.

Zamek Lubarta w Łucku. Na pierwszym planie dom prababci EmiliiMartyńskiej, w którym mieszkała rodzina Marcinkowskich.
Archiwum Katedra w Łucku.

Dla tych, którzy zostali w Łucku, rozpoczęła się ciężka, okupacyjna codzienność. Moja babcia Olimpia Marcinkowska przestała pracować w magistracie już w 1934 roku. W tym właśnie roku starsza siostra ojca Leokadia ukończyła Szkołę Powszechną im. Królowej Jadwigi w Łucku. Następnie wstąpiła do Gimnazjum im. Tadeusza Kościuszki. Szkołę tę skończył też Mieczysław Pawlikowski, przyszły aktor, odtwórca roli Zagłoby w "Panu Wołodyjowskim". Moi dziadkowie dobrze znali państwa Pawlikowskich i często odwiedzali ich w mieszkaniu na ulicy Lisa-Kuli (kilka domów dalej na tej ulicy mieszkała również wnuczka Józefa Ignacego Kraszewskiego).

W 1938 roku siostra ojca zdała tak zwaną małą maturę w Gimnazjum im. Tadeusza Kościuszki i do wybuchu wojny pracowała jako sekretarka w Związku Szlachty Zagrodowej. Pod okupacją sowiecką organizacja ta nie istniała. Nie było pracy, nie było więc pieniędzy. By utrzymać rodzinę, babcia zaczęła wyprzedawać rodzinne meble i ubrania. Rosjanie kupowali wszystko. Wyczyścili też z towarów jedyne otwarte sklepy. Brakowało opału, więc było przeraźliwie zimno. Mój ojciec zachorował na zapalenie płuc. W tych ciężkich warunkach z trudem wracał do zdrowia.

Niespodziewanie w Łucku pojawił się dziadek. Nikt z rodziny nie wie, dlaczego - narażając życie - pod koniec listopada 1939 roku powrócił na Wołyń. Zapewne nie była to tylko tęsknota za rodziną. Musiało istnieć coś znacznie ważniejszego, co sprawiło, że przyjechał z Warszawy w rodzinne strony. Przecież w październiku aresztowano Józefa Kurmanowicza, zastępcę przewodniczącego łuckiego Związku Strzeleckiego, i Władysława Leję - zastępcę komendanta tej samej organizacji. Pojawienie się na Wołyniu w tej sytuacji było niezwykle niebezpieczne. Tymczasem dziadek zatrzymał się u swoich sióstr w Równem, gdzie przebywał kilka dni. Mimo ostrzeżeń najbliższych 9 grudnia rano przyjechał do Łucka, a w nocy z 9 na 10 grudnia został aresztowany przez NKWD. Dla mojego ojca było to straszne przeżycie. Dobrze je zapamiętał:

"Zima 1939/1940 roku była bardzo mroźna. Z powodu braku opału wszyscy spaliśmy w kuchni, gdzie paliło się zdobywanym różnymi sposobami drewnem. Mój ojciec Jan Marcinkowski przyjechał do domu 9 grudnia rano. Po gorącym powitaniu z mamą tulił nas i całował. Mówił, jak bardzo za nami tęsknił. Opowiadał o życiu w Warszawie pod ciężkim butem germańskiego najeźdźcy. Później poszedł gdzieś do znajomych i wrócił bardzo późno, gdy już zasypiałem. Pocałował mnie na dobranoc i tak zasnąłem.

Obudziło mnie głośne walenie do drzwi. Ojciec nie przebudził się, gdyż był bardzo zmęczony podróżą z Równego i całodziennymi rozmowami z domownikami i znajomymi, u których w tym dniu przebywał. Mama wstała i otworzyła drzwi. Do mieszkania weszli enkawudziści w obecności świadków, którymi byli sąsiedzi. Kazali ojcu wstać i ubrać się. Rozpoczęli rewizję, przeszukując wszystkie szafy, komody, łóżka, kanapę, zaglądali pod piec, a w pokojach, gdzie nie palono, do pieców. Tu znaleziono odznaczenia i legitymacje ojca oraz jakieś dokumenty schowane przez ojca lub mamę. Zabrano również dwa albumy naszych zdjęć i liczne zdjęcia luzem. W trakcie rewizji leżałem cały czas w łóżeczku. Nie otwierałem z przerażenia oczu. Udawałem, że śpię. Po sporządzeniu przez enkawudzistę protokołu rewizji (do dzisiaj przechowała się kopia protokołu, zostawiona przez enkawudzistów mamie) kazano ojcu ubrać płaszcz. Gdy go zabierano, poprosił, by pozwolono mu pożegnać się ze mną. Podszedł do mego łóżeczka, pochylił się nade mną i pocałował mnie w czoło. Byłem tak przeraźliwie przestraszony, że i wtedy nie odważyłem ię otworzyć oczu, by pożegnać się z ojcem. Dalej udawałem, że śpię i dopiero gdy go wyprowadzali z kuchni, odważyłem się otworzyć oczy i popatrzeć na niego. Widziałem go wtedy po raz ostatni".

Zamek Lubarta w Łucku. Na pierwszym planie dom prababci EmiliiMartyńskiej, w którym mieszkała rodzina Marcinkowskich.
Archiwum Gmach sądu okręgowego w Łucku

Dziadek Jan Marcinkowski został osadzony w więzieniu w Łucku. Rodzina raz w tygodniu usiłowała przekazać więźniowi coś do jedzenia i czystą bieliznę. Jednak rzadko udawało się doręczyć paczkę i nie wiadomo było, czy pakunek w ogóle dotarł do adresata. Pod koniec kwietnia 1940 roku funkcjonariusz więzienny nie przyjął paczki. Stwierdził, że Jan Marcinkowski nie przebywa już w łuckim więzieniu i prawdopodobnie został przeniesiony do innego. To była ostatnia wiadomość o dziadku. Wszystkie starania o uzyskanie informacji o jego losie, podejmowane przez moją babcię w okresie wojny i po wojnie nie przyniosły żadnych rezultatów. Dopiero w 1994 roku po przekazaniu przez władze Ukrainy prokuratorowi Stefanowi Śnieżko tzw. wykazów Cwietuchina, okazało się, że mój dziadek Jan Marcinkowski figuruje na "liście śmierci", czyli liście do rozstrzelania nr 43/3 poz. 4. Prawdopodobnie został rozstrzelany w Kijowie i pochowany w zbiorowej mogile na Bykowni.

A później Sybir

Rok 1940 był bardzo ciężki. Do troski o losy mojego dziadka dołączyły się rosnące kłopoty z zaopatrzeniem. Sytuacja pogarszała się coraz bardziej. Babcia wychodziła o świcie, by dostać cokolwiek. Po cukier i chleb stało się godzinami w długich kolejkach. W sklepach były tylko: sól i nafta. Mój ojciec znów ciężko zachorował i z tego powodu nie mógł ukończyć pierwszej klasy.

Od września musiał rozpocząć naukę na nowo. Tym razem ukończył pierwszą klasę z wyróżnieniem. Jego szkoła numer 7 mieściła się na ulicy Piłsudskiego, naprzeciw Banku Rolnego. Zajęcia prowadzono w języku polskim. Nauczycielami byli Polacy, którzy doskonale radzili sobie w tych trudnych warunkach. Ponieważ nie było sali gimnastycznej, zajęcia gimnastyki wiosną i jesienią organizowano na podwórku, a zimą na strychu. Okazję obchodzonych przez Rosjan świąt noworocznych wykorzystano do świętowania Bożego Narodzenia. Urządzono też choinkę, w czasie której dzieci wystawiły program artystyczny.Śpiewano polskie piosenki i kolędy.

Wiosną 1941 roku, w związku z niebezpieczeństwem wywózek na Sybir (wcześniej były już trzy: w lutym, kwietniu i czerwcu 1940 roku), nie przestrzegając roczników zaczęto przygotowania maluchów do komunii świętej. Prowadzono je w Katedrze. Pierwsza Komunia Święta odbyła się jeszcze przed zakończeniem roku szkolnego, które też nastąpiło dziwnie szybciej, gdyż nie jak zawsze w czerwcu, ale już 19 maja. Mój ojciec nie zdążył się nacieszyć ani szkolnym sukcesem, ani wakacjami. W siedem dni po zakończeniu roku szkolnego wraz z mamą i siostrą został wywieziony na Sybir. Ale to już całkiem inna historia...

Kiedy w Muzeum Ziemi Lubuskiej stoję w galerii poświęconej Tadeuszowi Kuntzemu, malarzowi rodem z Zielonej Góry, zastanawiam się nad rolą przypadku. Mury Katedry w Łucku zdobiły dwa obrazy tego zielonogórskiego malarza, przed którymi jako dziecko modlił się mój ojciec. Może Archanioł Michał z obrazu Tadeusza Kuntzego strzegł go w tej podróży na Ziemie Odzyskane...

Małgorzata Ziemska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.