Przez wielu pożądane, ale są też groźne

Czytaj dalej
Fot. Paweł Relikowski
Marek Lubaś Harny

Przez wielu pożądane, ale są też groźne

Marek Lubaś Harny

Najwyższy szczyt Polski zdobył Włodzimierz Lenin. Wódz rewolucji wszedł tam w 1913 roku. Na jego cześć komuniści umieścili tam tablicę, którą jednak w 1968 roku zrzucił Stefan Niesiołowski.

Magia Rysów bierze się już choćby z samej ich wysokości. Chociaż prezentują się raczej skromnie na tle Alp, Pirenejów czy Kaukazu, nie mówiąc o górach bardziej egzotycznych, a nawet w Tatrach ustępują zdecydowanie kilku innym wierzchołków, to są jednak najwyższe w Polsce. Nie tak dawno jeszcze istotnym składnikiem legendy Rysów był także fakt, że wdrapał się na nie Włodzimierz Lenin, i to podobno dwukrotnie, co jest tym bardziej godne uznania, że chodził po Tatrach w zwyczajnych butach, podpierając się przeważnie parasolką, choć na jednym ze zdjęć dzierży w dłoni ciupagę.

Ponadto, jak w swym „Przewodniku do Tatr i Pienin” zapewniał Walery Eljasz-Radzikowski, Rysy „To ostatni szczyt w Tatrach, który jest w stanie osiągnąć kobieta bez utraty swej czci niewieściej”. Cokolwiek miałoby to znaczyć, brzmi uspokajająco.

Nie należy jednak bynajmniej sądzić, że szlak wiodący na ten szczyt jest dla każdego i można lekceważyć jego trudności. Wejście od polskiej strony, choć wyposażone w liczne sztuczne ułatwienia, jest nie tylko męczące, ale także dość niebezpieczne. Od czasu wytyczenia tej trasy zginęło na niej już ponad pół setki osób.

Rysy opozycjonistów

Pobyt Lenina na Rysach potwierdzają relacje współtowarzyszy wycieczki, że w czerwcu roku 1913 przywódca bolszewików pokonał całkiem ambitną turę z Zakopanego przez Zawrat do Morskiego Oka, a stamtąd po noclegu na Rysy. Prawdopodobnie rok później dokonał tego ponownie. Na pamiątkę owego wyczynu w czasach PRL-u przez wiele lat organizowano na tej trasie masowe rajdy leninowskie. Brały w nich udział tłumy młodych ludzi, dla który była to głównie okazja do bardzo taniego wyjazdu w Tatry. Choć byli i tacy, którzy w tych dniach paradowali z plakietkami: „Nie jestem uczestnikiem rajdu Lenina”. W socjalistycznej Czechosłowacji jeszcze do roku 1989 organizowano Międzynarodowe Wejście Młodzieży na Rysy im. Lenina.

Przez wiele lat graniczny wierzchołek Rysów zdobiła odlana z brązu tablica, upamiętniająca fakt, że miejsca tego dotknęła stopa wodza Rewolucji Październikowej. Stała się ona obiektem licznych manifestacji niezadowolenia z panującego systemu, które najczęściej polegały na oblewaniu jej przez opozycyjnie nastrojoną młodzież rozmaitymi płynami. Po napaści wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację zrzucenia tablicy w przepaść dokonał ówczesny członek podziemnego Ruchu, a do niedawna poseł PO Stefan Niesiołowski wraz z kolegą z konspiracji Benedyktem Czumą (choć inne źródła podają, że kolegą tym był Wojciech Majda). Udało mu się to lepiej niż spalenie muzeum Lenina w Poroninie. Muzeum ocalało, a Niesiołowski poszedł siedzieć. Dlatego też chyba dziś o wiele chętniej wspomina akcję na Rysach, choćby w wywiadzie dla portalu Onet.pl, gdzie mówił:

„Wszedłem z kolegą na Rysy i zrzuciłem z nich pamiątkową tablicę. Taką wielką jak okno, mosiężną. Po słowacku było na niej napisane, że w tym miejscu na szczyt wspiął się sam Włodzimierz Iljicz. No, to wzięliśmy i zrzuciliśmy. Leciała w dół aż miło. Zresztą, mało brakowało, a my też byśmy polecieli. (…) To był rok 1968, jesień. Padał lodowaty deszcz, było ciemno, a my leźliśmy w góry, bo czuliśmy, że mamy zadanie do wykonania. I udało się, ale do dziś, jak słyszę, że ktoś zginął w Tatrach, to sobie tę akcję przypominam.”

Dziś tablicy już nie ma i Rysy jako cel wycieczek straciły nieco z dawnej atrakcyjności, choć nadal są odwiedzane bardzo tłumnie.

Rysy to najwyższy szczyt polskich Tatr. Liczy 2499 metrów n.p.m.
Wojciech Matusik

Rysy są weną poetów

Rysy przyciągają już prawie 200 lat (pierwszy zapędził się na nie za kozicami w roku 1840 spiski Niemiec Eduard Blasy, zasłużony dla Tatr działacz, ale i tatrzański myśliwy, co z naszego punktu widzenia czyni z niego postać dwuznaczną). Od tej pory każdy, kto się uważał za taternika, przynajmniej jednorazową obecność na tym szczycie poczytywał sobie za punkt honoru. Słynny zakopiański proboszcz Józef Stolarczyk wszedł na nie po raz pierwszy „rysą” od Czarnego Stawu (choć niektóre źródła twierdzą), że przebył tę trasę w drodze powrotnej. Na przełomie wieków XIX i XX zaledwie kilkunastoletni wówczas Stanisław Ignacy Witkiewicz, późniejszy Witkacy, „zaliczył” Rysy w trakcie imponującej wyprawy obejmującej także wejścia na Ganek i Wysoką.

Wspomniany Walery Eljasz-Radzikowski tak reklamował widok z Rysów, na których był z Tytusem Chałubińskim: „Kto by chciał Tatry odtworzyć w rzeźbie, nie miałby korzystniejszego miejsca do podjęcia swej pracy, jak właśnie z Rysów. Znać, jak się grzbiet główny rozgałęzia, jakie są kształty gór najwyższych, jak się doliny rozchodzą od rdzenia Tatr w różne strony. Rysownik jednak lub malarz niemałe by miał zadanie, gdyby chciał ująć labirynt turni, czubków, otchłani w jeden obraz”.

Sam Chałubiński nie mniej się zachwycał: „Co za rozmaitość. Pod stopami w straszliwej przepaści Morskie Oko, a dalej nieco „Rybie” jakby jakieś zaklęte zwierciadła wśród labiryntu granitowych kolosów. Zdaje Ci się, zawisłeś w powietrzu nad tym czarownym obszarem”.

Sławili ich uroki także poeci. Nie jest wiadomym, czy Kazimierz Prezerwa-Tetmajer wszedł na szczyt Rysów, ale musiał bywać w pobliżu, skoro pisał tak sugestywnie:
Ciemno. W powietrzu wilgoć. W Rysach potok huczy
staw uderza o brzegi, bulgota i pluszcze;
wiatr błądzi przez nadwodne, puste, głuche puszcze
i gwiżdżąc po upłazach i turniach się włóczy.
W ciemni blask czasem zalśni metaliczny, kruczy
na wodzie, którą lekki wiatr marszczy i muszcze;
zaczernią się na brzegu kosodrzewu kuszcze
lub skała się w cień blady, posępny obłóczy.

Rysy niebezpieczne

Niestety, pragnienie wejścia na najwyższy szczyt Polski niekiedy jest silniejsze od rozsądku. Wszyscy pamiętamy tragedię z 28 stycznia 2003 roku, kiedy w lawinie, która zeszła w Kotle pod Rysami, zginęło siedmioro licealistów z Tychów i jeden z ich opiekunów.

Poprzedniego dnia poszła na Rysy pierwsza grupa uczestników Uczniowskiego Klubu Sportowego „Pion” przy LO w Tychach. Osiągnęli wierzchołek bez problemów, wrócili zadowoleni z pokonania góry. Mówili, ze śniegu było po kostki. Ich opowieści rozbudziły oczekiwania pozostałych. Następnego ranka jednak pogoda była gorsza, w nocy przyszła odwilż, zachmurzyło się. Nie oznacza to jednak, że warunki stały się dramatycznie złe. TOPR ogłosił II stopień zagrożenia lawinowego.

Ani licealiści, ani ich opiekunowie nie widzieli powodu, by rezygnować z wycieczki, którą poprzedniego dnia z powodzeniem odbyli ich koledzy. Nie wzięli jednak pod uwagę, że jedna noc może dramatycznie zmienić warunki śniegowe, nawet przy braku większych opadów, a przyczyną jest wiatr, który potrafi w ciągu kilku godzin przenieść z miejsca na miejsce ogromne masy śniegu. Tylko tym można wytłumaczyć fakt, że tuż przed godziną 11 fatalnego dnia z Kotła pod Rysami spadła jedna z największych lawin, jakie w tym terenie kiedykolwiek notowano, porwała z sobą większość uczestników wejścia, przetoczyła się z hukiem przez dolne partie ściany i wpadła do Czarnego Stawu, załamując lód na jego powierzchni.

W dramatyczne momenty obfitowała także akcja ratunkowa, zakończona katastrofą toprowskiego śmigłowca, która szczęśliwie nie pociągnęła za sobą dalszych ofiar. Z lawiniska wydobyto trzy osoby, z których udało się uratować tylko jedną dziewczynę. Zwłoki pozostałych pięciu uczniów i ich drugiego opiekuna nurkowie wydobyli z Czarnego Stawu dopiero wiosną, ostatnie z ciał 17 czerwca.

Mimo wielkiego rozgłosu, jakiego nabrała tragedia tyskich licealistów, niezliczonych publikacji w mediach i fabularyzowanego filmu jednej ze stacji telewizyjnych, wciąż znajdują się turyści lekceważący wszelkie ostrzeżenia. Świadczy o tym kilka wypadków na Rysach. I niech nikogo nie zwiedzie niewiarygodne wprost szczęście, jakie czasem pozwala uniknąć najgorszego.

Mógł o nim mówić na pewno pewien ksiądz, który pod koniec czerwca 2007 roku schodząc z Rysów poślizgnął się na płacie śniegu i spadł do szczeliny brzeżnej, powstałej pomiędzy skrajem śnieżnego pola a skałami. Szczęśliwym trafem ktoś zauważył wypadek i przez telefon komórkowy zawiadomił centralę TOPR. Niedługo później na Buli pod Rysami wylądował śmigłowiec. Okazało się, że pechowiec żyje i nawet jest przytomny, jednak jego sytuacja nadal była skrajnie dramatyczna. Leżał na głębokości pięciu metrów, w miejscu nie tylko bardzo ciasnym, ale w dodatku zalewanym przez strumienie lodowatej wody z topniejącego śniegu. Pomimo kilku podejść, ratownikom nie udało się do niego dotrzeć. Dopiero sprzęt nurkowy, dostarczony tymczasem helikopterem, pozwolił dwóm ratownikom dokonać kolejnej, tym razem udanej próby. Po upływie niespełna dwóch godzin od chwili wypadku pechowy ksiądz znalazł się w zakopiańskim szpitalu, jednak w stanie, który wydawał się beznadziejny. Temperatura jego ciała wynosiła 28,6 stopnia, był ponadto połamany i poważnie potłuczony. Mimo to zakopiańskim lekarzom udało się go uratować.

Więcej szczęścia niż rozumu miał z kolei inny „śmiałek”, który w czerwcu 2014 roku, choć w Tatrach panowały warunki dosłownie zimowe, wybrał się na Rysy bez raków i czekana, w adidasach, dresie i foliowym płaszczu, jedynie z dwoma kijkami, z których jeden szybko złamał. Kiedy utknął pośrodku zaśnieżonego stoku, nie mógł nawet zadzwonić po pomoc, bo rozładował mu się telefon. Szczęśliwie natknęli się na niego dwaj zjeżdżający z góry ski alpiniści, którzy pomogli mu się pozbierać i sprowadzili na brzeg Czarnego Stawu. A tam, zamiast podziękowań, doczekali się pretensji, że przeszkodzili temu panu w „zdobyciu” Rysów.

Cóż, niektórych widocznie już na tej wysokości dopada niedotlenienie.

Rysy to najwyższy szczyt polskich Tatr. Liczy 2499 metrów n.p.m.
Wojciech Matusik
Marek Lubaś Harny

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.