Przed nami klimatyczny chaos. Czy temperatury nas zabiją?

Czytaj dalej
Katarzyna Kachel

Przed nami klimatyczny chaos. Czy temperatury nas zabiją?

Katarzyna Kachel

Żyjemy w czasach, kiedy wszystko odbywa się szybciej niż choćby 30 lat temu. Jeśli przychodzi huragan, to od razu piątej klasy, kiedy w Polsce pojawia się trąba powietrzna, to też kilkanaście razy częściej niż dawniej. Wszystkie zjawiska atmosferyczne są dziś ekstremalne, zintensyfikowane, częstsze i trudne do precyzyjnego przewidzenia - mówi Michał Pyka, badacz anomalii, człowiek, który opracowuje pogodę polskim himalaistom, autor bloga o dewiacjach atmosferycznych.

Niektórzy mówią, że jesteś szpiegiem.
Tak mówią, bo niekiedy wiem coś, o czym inni jeszcze nie wiedzą. Na dodatek o wiele wcześniej niż te informacje będą mogli poznać szarzy #obywatele wszechświata.

Szpiegujesz w pogodzie, ale nie takiej zwyczajnej. Opracowujesz prognozy dla himalaistów, a także badasz anomalie związane z ociepleniem klimatu. Ile w tym szamanizmu?
Nic, chyba że instynkt albo bezustanne poszukiwania w literaturze mają coś wspólnego z praktykami szamańskimi. To wyłącznie zdobywanie informacji, próba analitycznego, trochę intuicyjnego myślenia i oceniania zjawisk atmosferycznych, czasami pozornie wymykających się powszechnie znanym nam prawom. #Co ciekawe, algorytmy meteo, które dziś są używane przy opracowywaniu prognoz pogody, najwyraźniej nie nadążają za realiami. Z prostej zresztą przyczyny: żyjemy w czasach, kiedy wszystko #odbywa się szybciej niż choćby 30 lat temu.

Jaki jest powód chaosu?
Globalne ocieplenie, któremu towarzyszą inne wariacje: szybkie lato, brak przedwiośnia, ledwo zaznaczone stany przejściowe, rachityczna zima. Mam 64 lata i pamiętam zimy, podczas których kopało się „tunele”, żeby się przedrzeć przez śnieg. W 1962 czy 1963 roku przez tydzień nie chodziliśmy do szkoły, bo na termometrze było grubo poniżej minus 30 stopni. Ale pamiętam też takie zimy, kiedy w ogóle nie było śniegu, a za to wiosną sypnął na pół metra. Tak więc jakieś anomalie były zawsze, ale w tej chwili niektóre przestają być anomaliami, a stają się standardem.

Skąd twoja fiksacja na ten temat?
Zaczęła się od zainteresowania lodowcami, które na naszych oczach giną. Lodowcami, do których mam słabość, bo są piękne, majestatyczne, jakby nieziemskie. Oglądałem je i fotografowałem 25-30 lat temu, gdy brylantowo świeciły w słońcu i byłem nimi całkowicie oczarowany. Wchodziłem do ich brzucha, do grot lodowcowych w szwajcarskich Alpach i to było przeżycie niemalże mistyczne, chociaż to była tylko zwykła, „ceperska” turystyka. Teraz, gdy pojechałem tam po latach, wysiadłem z pociągu w Zermatt i spojrzałem w górę w kierunku Matterhornu, w miejsce brylantowego blasku zobaczyłem szarzyznę, łachy i optycznie ciężkie, zmęczone resztki jakiegoś smutnego śniegu. W drodze na Breithorn szedłem po kostki w mokrej brei. Gdy dziś porównuję moje zdjęcia z lat 2000 i 2016 - to samo ujęcie doliny Zermatt zrobione ze stoku Matterhornu - włosy się jeżą na mojej siwej głowie. To są dwa różne światy.

Postanowiłeś te światy poznać?
Był rok 2015, kiedy na Gaszerbrumie II podczas zjazdu na nartach zginął Olek Ostrowski. Zjazd na nartach w południe w tamtym terenie sam w sobie nie był bezpiecznym pomysłem, pomijając nawet efekt ocieplenia. Ale to czysty przypadek sprawił, że w ogóle się tym zająłem. Dzień lub dwa po wypadku znalazłem w sieci list otwarty brata Piotra Śnigórskiego, z rozpaczliwym pytaniem na zasadzie „ktokolwiek widział, ktokolwiek wie” co się stało, bo od dwóch dni nie ma sygnału od chłopaków. Znalazłem ten post na Facebooku, w środku nocy, bardzo mnie zaniepokoił i nie mając lepszego pomysłu, przekazałem wiadomość kilku osobom, które moim zdaniem potencjalnie mogły coś pomóc. Niestety, było już za późno... Jednak ta sytuacja sprawiła, że poczułem się mocno „wkręcony” emocjonalnie w to zdarzenie od samego początku i tak już zostało.

Zacząłeś drążyć temat?
Tak, i czytać relacje - tak trafiłem na opis przedstawiony przez partnera Ostrowskiego, Piotra Śnigórskiego, który przeżył zdarzenie. Zacząłem wchodzić w dyskusje na forach i odpowiadać hejterom, którzy na ogół nie mieli pojęcia o pogodzie i o tym, jak zachowuje się natura, lodowce na takich wysokościach. Dynamika zmian, jak się okazało, jest ogromna i dlatego - już z rozpędu - zacząłem poznawać detale dotyczące klimatu w tamtym rejonie i tak bardzo mnie to zainteresowało, że chciałem wiedzieć coraz więcej i więcej. A że w Polsce nikt nie zajmował się wtedy karakorumskimi szczytami w kontekście ocieplenia, mój blog robił się coraz bardziej popularny. Anomalia Karakorum przyciągała jak najlepsza sensacja.

Na czym ona polega?
Na dodatnim wieloletnim bilansie lodu, przynajmniej jak dotąd... W Karakorum, mimo globalnego ocieplenia, ogólna masa lodowców się nie zmniejsza, a są i takie, których prawdopodobnie nieznacznie przybywa. To jedyny łańcuch górski na półkuli północnej, gdzie coś takiego można zaobserwować. Jest mnóstwo hipotez, bardziej i mniej prawdopodobnych na ten temat, i żadna do końca nie daje sensownej odpowiedzi. Sprawę komplikuje też to, że dolne partie lodowców się cofają, a ich przepływ jest coraz szybszy. Nie ma żelaznego dowodu na to, skąd się bierze dodatkowy śnieg w ich górnych partiach - który to śnieg uzupełnia intensywne i rosnące odpływy wody w dolnych partiach lodowców, ani jak długo jeszcze tak będzie. Można spotkać głosy negujące samo zjawisko tej anomalii. A zatem - mamy całkiem ciekawy wątek sensacyjny, z poważną nauką w tle.

Mówiłeś, że to dzięki wilgoci z nawadnianych pól.
Jest taka hipoteza i ma ona sens. Ale jest też hipoteza, że w tamtych rejonach występuje zimny wir, który mocno ochładza napływające powietrze. Jeśli jest on dostatecznie silny i zimny, to faktycznie mógłby odpowiadać za tę anomalię. Nad jej rozwiązaniem pracuje dziś wiele osób na świecie, #ale analizy są utrudnione, bo na tamtym terenie nie ma żadnej sieci pomiarowej. Trzeba bazować na sporadycznych danych, kiedy ktoś tam wysoko dolezie. A grupom badawczym zdarza się to rzadko, prawie wyłącznie latem, i to co najwyżej do sześciu tysięcy metrów. Naukowiec ani dalej, ani wyżej nie pójdzie, a już w ogóle w zimie, bo umrze. Z kolei himalaista nie ma głowy do wykonywania takich poszukiwań, bo musi ratować tyłek, a nie bawić się w klimatologa.

Śnieg, który zaskoczył na K2 naszych himalaistów, był do przewidzenia?
W niższych częściach Karakorum, np. w okolicy Chitral, bywały ostatnio sytuacje, kiedy lawiny zabierały zimą całe wioski, choć nie powinny w ogóle temtędy schodzić. Przecież ludzie, miejscowi, mieszkali tam od pokoleń. Więc teoretycznie nie powinno tyle sypać. Jednak K2 jest dość daleko stamtąd i znacznie wyżej, a do tego K2 jest górą przewrotną. Obserwacje warunków zimowych są tam nieciągłe i stare. Przed naszą wyprawą w 2018 obawiałem się, że przekładanie ataku szczytowego na drugą połowę lutego może sprawić, że śnieg wszystko zepsuje. Wspinacze machali ręką: tam zimą nie ma śniegu. I częściowo wyszło na moje, choć w 2018 tak mocniej sypnęło dopiero na przełomie lutego i marca, czyli trochę później niż we wcześniejszych latach. Jednak nie mam z tego powodu satysfakcji.

Sukces wyprawy na K2 zależy od pogody?
Absolutnie. I ja mam osobiście poważne obawy co do tego, czy organizm ludzki jest w stanie dostosować się zimą na K2 bez wspomagania tlenem. Bo to nie jest Mount Everest, gdzie zresztą nie było wejść bez wspomagania tlenem oficjalnie uznanych za zimowe!

Odważna teza!
Różnica wysokości n.p.m. między Everestem a K2 wynosi 237 metrów, między K2 i Lhotse tylko 100 m, ale jest to trochę mylące. Może szokujące jest uświadomienie sobie, że Kangczendzonga, czyli trzeci szczyt Ziemi, zdobyta zimą w styczniu 1986 (Kukuczka, Wielicki), jest zaledwie o 25 m niższa od K2. Bo ważne jest nie tyle to, co pod stopami, ale to, co nad głową. Mówiąc bardzo skrótowo i obrazowo, kiedy stoi się na K2, to ma się nad głową trochę mniej „oddychalnego” powietrza niż jak się stoi na Evereście, nie mówiąc o szczycie #Kangczendzongi czy Lhotse. Do tego zimą dochodzi inny układ ciśnień, no i jednak wyraźnie niższa temperatura na K2. W efekcie rodzi się problem z ciśnieniem parcjalnym tlenu, które jest nie-zbędne dla osmozy. I ja się obawiam, że zimą na K2 to ciśnienie może być za małe z powodu położenia geograficznego, co ma związek z ukształtowaniem troposfery. I dokładnie to samo powiedział Leszek Cichy. Może dlatego pierwsze wejście powinno być na tlenie?

Dla wszystkich?
No, może dwóch, trzech ludzi na świecie dałoby radę: Bargiel, Urubko, Bielecki. Nie wiem.

Bargiel też korzysta z twoich prognoz. Dzwonił do ciebie spod samego szczytu K2. Co się stało?
Nie on, ale jego koledzy z bazy. Jędrek podczas zjazdu ze szczytu dotarł do obozu C4, na ok. 8 tysiącach, ale wjechał w chmurę sztandarową (banerową), której nie było szans wcześniej przewidzieć. Pytanie było tylko, czy ta chmura będzie tam wisieć kilka godzin, czy kilka chwil. Poprosiłem wtedy o zdjęcie, na którym było widać i chmurę, i to, co się dzieje za K2. Zobaczyłem, że kończy się ona 200 metrów poniżej czwórki, a potem jest czysto. Odpaliłem swoje programy, sprawdziłem temperaturę, wilgotność powietrza i skąd wieje wiatr, miałem też pierwsze przybliżone prognozy bieżące. Wiedziałem, że jeśli w ciągu godziny się przejaśni i Jędrek zdecyduje, iż widoczność pozwoli na kontynuowanie zjazdu we mgle, to trochę niżej będzie miał już czysto aż do podstawy ściany. Ale to on musiał zdecydować, bo ja nie wiedziałem, jaki tam jest teren i co realnie widać. Zrobiliśmy szybką konferencję internetową, przeanalizowaliśmy sytuację i wszyscy stwierdziliśmy, że to najlepsze wyjście. Alternatywą był trzeci nocleg na wysokości ośmiu tysięcy bez tlenu, już po wejściu szczytowym i zjeździe na Ramię, więc byłoby to skrajnie ryzykowne. Miałem wówczas na te przemyślenia parę minut. Udało się. Kilka minut później Bargiel był już pod chmurą.

Jak trafiłeś do narodowej drużyny na K2?
Znaleźli mnie przez bloga, na którym opisuję anomalię Karakorum. Pewnego dnia #zadzwonił ktoś z pytaniem: „Stary, a nie zrobiłbyś dla nas prognozy?”. Zgodziłem się, ale pod warunkiem, że nie będę sam. I faktycznie, zostały przygotowywane jeszcze przez dwie osoby. Nie widziałem ich efektów, ale po paru dniach wysyłania kolejnych symulacji odebrałem telefon. Wiadomości były dwie i obie były kłopotliwe. „Twoje prognozy się sprawdzają” - usłyszałem. „To zła wiadomość?” - zdziwiłem się. „Tak, bo zostałeś sam”. Nie jestem lekkomyślny: zgodziłem się, ale pod warunkiem, że w potencjalnym okresie ataku szczytowego będą mieli równoległą, profesjonalną prognozę. Niczym się nie różniła od mojej kompilacji - właściwie to nawet moja była nieco wygodniejsza, bo aktualizowana dwa razy dziennie, a nie tak jak komercyjna, ustalona jednorazowo na tydzień. A przecież zgodnie z teorią chaosu wymyśloną przez Edwarda Lorenza lat temu ponad pięćdziesiąt, z dobrym prawdopodobieństwem pogodę można przewidywać do trzech, czterech dni. Chociaż owszem, meteorolodzy potrafią obecnie przepowiedzieć jet streama nawet pięć, sześć dni wcześniej, o ile nie ma niespodziewanych zaburzeń na biegunie.

Co jest najbardziej szalonego w pogodzie?
Trudno dokładnie wyczuć opady, prawie bez szans jest wcześniejsze prognozowanie burzy. Komórkę burzową można z dobrym prawdopodobieństwem przewidzieć dopiero sześć, siedem godzin przed jej wystąpieniem. Tylko że ja nie robię badań klimatycznych, tylko określam konkretne warunki, sprawdzam, czy są na tyle bezpieczne, by można było na przykład wyruszyć w ścianę. Jeśli, dajmy na to, siła wiatru przekracza umówioną wcześniej granicę bezpieczeństwa, wydaję komunikat i kierownik wyprawy decyduje: „Nie wspinacie się, nie ruszacie się nigdzie”. I nie jest wtedy ważne, czy to jest wiatr 90, czy 190 km/h, bo wspinacze i tak nie idą. Problem zaczyna się wtedy, kiedy prędkość czy też inny parametr oscyluje na granicy dopuszczalności. Wtedy trzeba być szalenie precyzyjnym.

Na ile jest to możliwe?
Zgodnie z teorią Lorenza nawet niewielka zmiana parametru na którymś tam miejscu po przecinku może sprawić, że nie przewidzimy czegoś gigantycznego w konsekwencji tej zmiany. To tak zwany efekt motyla. Malutki kamień może spowodować lawinę seraków dwa kilometry niżej, tak jak to było na K2. Do tego dochodzi efekt zmiany klimatu, za który odpowiada człowiek. Olga Tokarczuk w piękny, na wpół metaforyczny, literacki sposób nawiązała do efektu motyla w swoim wykładzie noblowskim, odnosząc się do jednej z hipotez małej epoki lodowej. Teraz jest na odwrót i nie jest to hipoteza, tylko dowiedziony fakt. Ogrzewamy Ziemię. To my naruszyliśmy równowagę systemu i ponosimy tego skutki. Dwutlenku węgla jest w powietrzu bardzo mało. Było go w sam raz, a my dodaliśmy do tego jeszcze odrobinkę i wystarczyło, by uruchomić potężną kaskadę zjawisk. Natura bywa bezwzględna.

Ale lodowce znikają, tego nie zatrzymamy?
Na przykład lodowiec w La Paz zniknął zupełnie w ciągu paru lat. To bardzo niebezpieczne zjawisko, także dla nas, ludzi. W tych krajach, które czerpią wodę z lodowców, by potem wykorzystać ją w gospodarstwach czy w elektrowniach, może się to wiązać z katastrofą gospodarczą i humanitarną. Trzeba też pamiętać o gwałtownych powodziach lodowcowych. Jest takie jezioro polodowcowe Imja w Parku Narodowym Everest, które czterdziestokrotnie zwiększyło swoją objętość w ciągu dwudziestu lat. Wpadają do niego seraki wielkości Pałacu Kultury! W każdej chwili takie olbrzymy mogą przerwać morenę przednią i doprowadzić do katastrofy. Specjaliści założyli tam specjalny drenaż, który odprowadza wodę z jeziora na dół korytem rzecznym przez wioski, by zmniejszyć ryzyko powodzi. Lodospad Khumbu, czyli słynny Ice Fall pod Everestem, jest tak zdewastowany przez ocieplenie, przez deszcze monsunowe padające powyżej 6300 m i ciepło pochłaniane przez lód z powietrza, że w tym roku jego stan po monsunie uziemił w bazie narciarską wyprawę Andrzeja Bargiela na Everest i wyprawę PHZ na Lhotse. Po tygodniach zmagań na tak zmienionym lodowcu z trudem dotarli na wysokość obozu pierwszego, i to pod wiszącym nad głowami potężnym, odklejonym od ściany serakiem, bardzo niebezpiecznym, bo wyglądającym na mocno niestabilny. To wszystko jest wyłącznie skutkiem ocieplenia klimatu.

Jak będzie zmieniać się nasz klimat w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat?
Temperatury będą rosnąć, w atmosferze pojawi się coraz więcej wilgoci, bo oceany i wody śródlądowe będą parować, a równocześnie oceany będą pochłaniać „nowy” dwutlenek węgla i coraz bardziej się zakwaszać. Ocieplenie oceanów spowoduje większą liczbę silniejszych huraganów. Będzie zaburzona cyrkulacja termohalinowa, czyli prądy morskie. Zaburzy to biosferę głębinową i rozprowadzanie ciepła na globusie. To się raczej nie zatrzyma, a już na pewno nie unikniemy roztapiania wiecznej zmarzliny. A w niej są zmagazynowane tak potężne ilości węgla, że jeśli się uwolnią do atmosfery, w metanie i dwutlenku węgla, to mamy przechlapane jako gatunek. O rozmrożonych drobnoustrojach, które po tysiącach lat nieobecności w ekosystemie Ziemi z całą swoją nieznaną nam zjadliwością wydostaną się do obiegu, nawet nie wspomnę... Ciarki chodzą po plecach na samą myśl. Temperatury nas zabiją, do tego dojdą wojny o wodę, głód i lokalne przeludnienie migracyjne.

Nie masz jakiejś optymistycznej wersji?
Nie, w obecnej sytuacji ciągłego wzrostu emisji gazów cieplarnianych nie da się tego zatrzymać. Przy radykalnych cięciach emisji może dałoby się spowolnić lub utrzymać poziom ocieplenia i jakoś się dostosować, ale to są mrzonki. Widziałem ostatnio zdjęcie zrobione na Pacyfiku, które mnie dosłownie rozwaliło: na fotce po horyzont nic, tylko woda, z której wystaje palma, w środku kadru... Możemy sobie tylko wyobrazić, że jeszcze niedawno była tam wyspa.

Katarzyna Kachel

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.