Poznań to wspaniała karta w moim życiu - rozmowa z Leonardem Pietraszakiem

Czytaj dalej
Fot. Dariusz Błoch
Marek Zaradniak

Poznań to wspaniała karta w moim życiu - rozmowa z Leonardem Pietraszakiem

Marek Zaradniak

Niezapomniany pułkownik Wareda z „Kariery Nikodema Dyzmy”, pułkownik Dowgird z „Czarnych chmur”, doktor Karol z „Czterdziestolatka” czy Kramer z „Vabanku” - czyli Leonard Pietraszak kończy w niedzielę 80 lat. Nam opowiada o swoich związkach z Poznaniem.

Jest Pan aktorem, ale przecież niewiele brakowało, żeby został Pan chemikiem albo dziennikarzem. Prawda?
Tak. Gdy zbliżała się matura i trzeba było się zdecydować na jakieś studia, pociągało mnie dziennikarstwo i zdawałem na nie, ale bez powodzenia.

Przez pewien czas pracował Pan jednak w „Ilustrowanym Kurierze Polskim”?

Przygotowywałem wzmianki, które były tam bardzo ładnie zredagowane. Dawałem temat, że gdzieś się kopci albo, że gdzieś się coś nie odbyło. Takie drobnostki dzielnicowe. Ale na dziennikarstwo się nie dostałem, więc zacząłem studiować chemię. Ale to było króciutko, bo szybko zdecydowałem się zdawać do szkoły aktorskiej.

Dała o sobie znać chemia do teatru?
Tak.

Debiutował Pan w Bydgoszczy. Pamięta Pan tamto wydarzenie?
W Bydgoszczy przez pewien czas było takie studio teatralne przy ognisku kulturalno-społecznym. I my uczestnicy tego studia statystowaliśmy w „Otellu” Williama Szekspira. Ale

mój prawdziwy debiut odbył w Poznaniu. Bo w latach 1956-60 studiowałem w szkole aktorskiej i pierwszym teatrem, który mnie zaangażował, to były Teatr Polski i Nowy w Poznaniu, które miały wtedy jedną dyrekcję.

Jak Pan wspomina te poznańskie lata?
To wspaniała karta w moim życiu i wspominam ją z ogromnym sentymentem. Do tej pory pozostało mi w Poznaniu wielu przyjaciół i znajomych, co świadczy najlepiej o tym, że czułem się tu znakomicie.
Teatr Polski miał wielu znakomitych aktorów średniego i starszego pokolenia. Nie było jednak teatralnej młodzieży. Dyrektor Jan Perz przyjechał do Łodzi, aby zobaczyć nasz dyplom. Postanowił zaangażować cały rok, ale znalazło się tylko sześciu absolwentów, którzy zgłosili swój akces do Poznania. I wszyscy sobie ten wybór potem bardzo chwalili. Ja również, bo w Poznaniu zagrałem mnóstwo ciekawych ról ze wspaniałymi ludźmi. Tego się nie da zapomnieć. Uważam, że późniejszy okres procentował tym, co przeszedłem właśnie w poznańskich teatrach. Takich ról już potem nigdy nie zagrałem. Byłem w Poznaniu pięć sezonów. Niby krótko, ale zagrałem takie role, o których się marzy. W Poznaniu pobiłem rekord, który już się potem nigdy nie powtórzył. Zagrałem 68 przedstawień w miesiącu!

Jakie to były role?
Debiutowaliśmy w „Ślubach panieńskich”, gdzie grałem Gustawa. Mój przyjaciel z roku, już nieżyjący, niezapomniany Andrzej Nowakowski, grał Albina; Mirka Lombardo, też z tego roku, grała Aniele; Jaga Żywczak, też z naszego roku, grała Klarę i tak dalej, i tak dalej. Dyrektor Jan Perz rzucił mnie na bardzo głęboką wodę i za to mu jestem bardzo wdzięczny. Potem były „Don Juan” Molliera, Romeo u Szekspira. Często spotykałem się z aprobatą widowni poznańskiej. Zresztą widowni niezwykłej, wspanialej. Kiedyś, gdy „Express Poznański” urządził plebiscyt na najpopularniejszych aktorów, miałem zaszczyt go wygrać. To było chyba w roku 1963...

W swojej książce pt. „Ucho od śledzia” mówi Pan, że te poznańskie lata to były złote lata...
Tak, i to pod każdym względem.

Spotkałem się z tak wspaniałym człowiekiem teatru, jakim był niezapomniany Stanisław Hebanowski, który założył „Teatr Pięciu”

. Teatr dyskusyjno-literacki, który grywał tylko w poniedziałki, kiedy mieliśmy wolne w swoim macierzystym teatrze. Wystawiał znakomite pozycje, jakie tylko on mógł odkryć. Był wielką postacią Poznania. Do tej pory na pewno jest wspominany, bo to była postać nieprzeciętna. Poznań miał wtedy wiele ciekawych postaci w teatrze.
Grał Pan też w Scenie na Piętrze z Gabrielą Kownacką w „Edukacji Rity” Williego Russela. Jak Pan wspomina to doświadczenie?
Tak, ale Scena na Piętrze to także „Policja” Sławomira Mrożka w reżyserii i z udziałem Jana Świderskiego. A w Poznaniu grałem też razem z Krzysztofem Kolbergerem sztukę „Detektyw” w reżyserii Janusza Warmińskiego. Wielu widzów stwierdziło, że to im dużo dało. Zobaczyli, że można walczyć z przeciwnościami i nie poddawać się. Sztuka ta zdziałała więc dużo dobrego.

Byłem w Poznaniu pięć sezonów. Niby krótko, ale zagrałem takie role, o których się marzy. Pobiłem rekord, który już się nie powtórzył

Miał Pan swoje ulubione miejsce w Poznaniu?
Tak, to była nieistniejąca już dziś restauracja „Smakosz”, naprzeciwko Teatru Polskiego. To był taki klub aktorski. Tam się chodziło jak najczęściej, bo zawsze tam było miło i byli zawodowi, niesamowici kelnerzy, których wspominam do dziś. Było też takie miejsce jak Klub Związków Twórczych, przy ulicy Kantaka. Nazwaliśmy to miejsce poznańskim SPATiF-em. Byłem jednak zajęty i czasu na bardzo bogate życie nie było. Codziennie były próby, codziennie spektakl, a nawet codziennie grałem dwa razy. Była próba. Potem popołudniówka. Potem wieczorne przedstawienie w Nowym. A potem przewozili mnie do Teatru Polskiego, abym mógł wejść jako car w „Kordianie” Juliusza Słowackiego. To było coś niesamowitego. I tak szlifowało się formę.
Codziennie grałem spektakl, ale wszystko było do wytrzymania, bo się kochało ten zawód. W nas wtedy był ogromny entuzjazm. Było biednie, ale wspaniale pod względem duchowym.

Z Wielkopolską jest Pan tez związany rodzinnie. Pana ojciec pochodził z Chodzieży.
Tak, i był też powstańcem wielkopolskim. Jestem dumny z tego powodu, a jego starsi bracia Jan i i Kazimierz Pietraszakowie też byli powstańcami.

Pamiętam z Chodzieży, że u rodziców ojca, czyli u moich dziadków, było wielkie przyjęcie, podziękowanie na wspaniałych, srebrnych talerzach z fabryki porcelany za udział właśnie trzech synów w powstaniu wielkopolskim.

Skoro w Poznaniu było tak dobrze, to dlaczego zdecydował się Pan przeprowadzić się do Warszawy?
W tym zawodzie jest taka chęć sprawdzenia się w innych warunkach, przed inną widownią czy może z większymi możliwościami zaistnienia. I to może zdecydowało o tym. Dawniej były trupy teatralne, które przemieszczały się z miasta do miasta. A teraz ludzie często zmieniają teatry po sezonie, po dwóch, ale bywają tacy, którzy w jednym teatrze bywają kilkadziesiąt lat. Przed paroma tygodniami mieliśmy jubileusz naszego kolegi Henryka Łapiń-skiego, który w jednym teatrze obchodził 60-lecie pracy. Tak też się zdarza. Zaangażował się po szkole i do tej pory, mimo zaawansowanego wieku, jest w teatrze. To chyba rekord świata.

W Warszawie zmieniał Pan teatry aż odnalazł Pan swoje miejsce w Ateneum. Dlaczego zmieniał Pan teatry?
To są trudne sprawy. Czasami człowiek widzi, że się nie mieści w zespole i po rozmowie z dyrekcją dowiaduje się, że w tym sezonie czy w kolejnym nie widzą dla mnie zadań. Wtedy idzie się tam, gdzie coś proponują. Mówią wprost: Chodź Pan do nas, to zagra Pan to i to, i to. Różne są aspekty tego, że się zmienia teatry.

Ale o Ateneum szczególnie ciepło się Pan wyraża w książce.
Bo Ateneum to był teatr moich marzeń. Jeszcze będąc studentem w szkole teatralnej przyjeżdżało się do Warszawy, aby zobaczyć spektakl właśnie w Ateneum. Ten teatr miał zawsze nieprawdopodobnie wspaniały zespół aktorski i sam fakt przynależności do takiego zespołu nobilitował aktora. Dużo kolegów i koleżanek chciało być w Ateneum. Ja też, lecz - niestety - nie od razu mi się to udało, ale w końcu dyrektor Janusz Warmiński zaproponował mi pracę, za co jestem mu do dziś wdzięczny. Jestem przeszło 30 lat w Ateneum i jestem bardzo, bardzo zadowolony. Właściwie to chluba mojej pracy.

Poza Poznaniem i poza debiutanckimi moimi działaniami Ateneum to najważniejsza rzecz w moim życiu zawodowym.

W niedzielę kończy Pan 80 lat. Czy jeszcze Pan gra?
Od czasu do czasu grywam jeszcze w „Och Teatrze” u Krysi Jandy. Jeszcze chodzę, mówię. Więc z przyjemnością od czasu do czasu coś zagram.

A czy są role, które chciałby Pan jeszcze zagrać?
Jeżeli to będzie coś z mojego ulubionego repertuaru, to tak. Niestety, tylko raz miałem przyjemność zagrać Czechowa.

Gdyby mi ktoś zaproponował rolę Firsza w „Wiśniowym sadzie”, to chętnie bym się podjął.

Oprócz ról teatralnych ma Pan na koncie wiele wspaniałych kreacji filmowych. Pamiętamy Pana przecież ze znakomitych ról w serialach, jak Krzysztof Dowgird w „Czarnych chmurach” i Karol Stelmach w „Czterdziestolatku” czy Kramer w kolejnych częściach filmu fabularnego „Vabank”. Która z tych ról jest Panu najbliższa?
Zawsze w swojej pracy ceni się to, co podobało się widowni. Akceptacja widowni świadczy, że praca nie poszła na marne. Taką rolą, jeśli chodzi o film, jest na pewno Kramer w „Vabankach” czy uroczy Stelmach w „Czterdziestolatku”.
Sentyment mam też oczywiście do pułkownika Dowgirda, ale i do pułkownika Waredy, którego grałem w „Karierze Nikodema Dyzmy”. Jest co wspominać.

Czy granie w serialu bardzo różni się od grania w filmie fabularnym?
Filmy, o których myśmy mówili, były kręcone z takim pietyzmem i z takim nakładem wszystkiego - scenografii, kostiumów i finansów jak film fabularny. Teraz może dzieje się trochę inaczej. Oszczędniej, bo po prostu może nie ma tylu funduszy, ile by potrzeba. Ja udział w filmach i serialach wspominam bardzo dobrze.

Ostatnia Pana rola filmowa to cztery lata temu mecenas Gawlik w „Dniu kobiet”. Czy od tego czasu zagrał Pan w filmie?
Nie, chociaż miałem propozycje, ale ich nie przyjąłem.

Często zdarzało się odrzucać role?
Oczywiście, były propozycje, które nie leżały w moich zainteresowaniach. Zdarzało się, że ktoś mi coś zaproponował, ale ja uznałem, że to nie dla mnie. Bywało też, że na jakąś rolę nie można było sobie pozwolić ze względu na pracę w teatrze. Nie można było pójść na ileś dni do filmu.

Jest Pan aktorem charakterystycznym, bardzo rozpoznawalnym. Czy do dziś rozpoznają Pana ludzie na ulicy.
Zdarza się, że tak. To jest bardzo sympatyczne, gdy ktoś wspomina: Oj, oglądałem po raz pierwszy Pana w tej roli. A teraz oglądają ją moje dzieci i wnuki.

W Rytwianach w Świętokrzyskiem jest Muzeum Czarnych Chmur

, założone przez rektora księdza Wiesława Kowalewskiego. Tam jest mnóstwo pamiątek.

Mówił Pan, że chętnie zagrał by w „Wiśniowym sadzie” Czechowa. A w filmie, w czym by Pan zagrał?
Już nie myślę o tym. Chyba ta strona mojego życia została zamknięta. Chyba że jakaś nadzwyczajna rola człowieka w bardzo, bardzo podeszłym wieku. Zagrałbym, aby pokazać że chodzę, myślę i mówię. Oczywiście żartuję. Nie, na poważnie już nie myślę o tym, żeby coś zagrać.

Porozmawiajmy o hobby. To malarstwo, To podobno stało się dzięki temu, że mieszkaliście drzwi w drzwi z wybitnym polskim grafikiem Tadeuszem Kulisiewiczem...
Tak, od tego zaczęło się moje zainteresowanie malarstwem. Przez cały czas usiłowałem zbierać uczniów naszego znakomitego malarza Jana Stanisławskiego.

Dlaczego właśnie jego?
Bo trafiały mi do mojego serca i umysłu. Po prostu podobał mi się styl malarstwa stworzony przez Stanisławskiego.

Marek Zaradniak

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.