Dariusz Chajewski

Polesie, czyli kraina, gdzie żyli tutejsi ludzie, którzy mówili po swojemu

Polesie, czyli kraina, gdzie żyli tutejsi ludzie, którzy mówili po swojemu
Dariusz Chajewski

Była to kraina „dziwna” na tyle, że nawet w II Rzeczpospolitej nie wiedziano, jak ją traktować. Poleszucy czuli się bardziej Polakami niż Białorusinami tylko dlatego, że byli katolikami. I zawsze zdawali sobie sprawę z własnej odrębności.

Siadamy w domu państwa Niparków w Białkowie. Właśnie pan Tadeusz przywiózł podarunki dla Towarzystwa Miłośników Polesia i Białkowa. Koszule, fartuszki, bela płótna… Pochodzą ze skrzyni posagowej jego mamy, kompletowanej w latach 20. minionego wieku, gdzieś w poleskim Motolu. Joanna Niparko natychmiast wyciąga z szafy stroje, które Towarzystwo ma w swojej kolekcji. Ten sam wzór, czerwień i czerń, i te same niebieskie guziczki.

- Wie pani, co na mojej mamie zrobiło wrażenie, gdy przyjechała w okolice Nowej Soli? – pyta pan Tadeusz Joannę Niparko. – Oto na Polesiu, używano nici Grauschwitza. Z fabryki w Nowej Soli… Dla mamy ta nazwa brzmiała egzotycznie.

Nie nasi, a tutejsi

W latach 20. i 30. XX wieku tak do końca nie wiedziano, co z tym Polesiem zrobić. W kolejnych spisach powszechnych Poleszucy w zdecydowanej większości określili się jako „tutejsi” lub „mówiący w języku tutejszym”. W 1931 r. na 1 132 tys. mieszkańców Polesia 707 tys., czyli 64 proc., zdefiniowało tak swój język. 4,8 proc. podało ukraiński, a 6,6 proc. białoruski. Poleszucy już wówczas uznawali się za różniących się od innych grup, a mówili gwarami najbardziej zbliżonymi do języka ukraińskiego.

- Nasi przodkowie na Polesiu zawsze byli – tłumaczy Eugeniusz Niparko. - W Galicji Wschodniej Polacy to z reguły osadnicy, koloniści, którzy tam przez wieki ściągali lub których ściągano. Gdy wujka pytaliśmy, kim byli przodkowie żartował, że Niparkowie pochodzą od Jaćwingów. Antenaci ewentualnie przenosili się z wioski do wioski. Tak jak mój dziadek, który przywiózł z Ameryki dolary, kupił w sąsiedniej wsi ziemię i postawił dom kryty blachą w Zalesiu.

- Brat mojego dziadka dwa razy wyjeżdżał na Kubę i później miał pseudonim „Kubanec” – dodaje Anna Pikuła. – Nawiasem mówiąc nazwisk używano w urzędach, na co dzień sąsiedzi określali się po ulicznomu, czyli pseudonimami. Dlaczego? To było praktyczne rozwiązanie, gdyż i dziś, w Białkowie jest tylu Niparków, Weryszków, Radkiewiczów, że trudno się połapać. Emigracja była powszechna, wyjeżdżali głównie młodzi mężczyźni. I wracali, gdy trochę zarobili. Pośrednikami w przesyłaniu pieniędzy, ale także w wyjazdach, byli zazwyczaj Żydzi. Mojej teściowej ojciec przywiózł złoto zaszyte w pasku, złote dolarówki. Popełnił błąd i wpłacił do rosyjskiego banku. Gdy w latach 60. rodzina poprosiła o wyjaśnienie, co stało się z kruszcem, usłyszała, że owszem, jest taka lokata, ale koszt jej przechowywania przerósł jej wartość. Jak w ruskim banku.

O pochodzeniu swojej rodziny pani Anna, z domu Radkiewicz, opowiada, że była nawet wersja, iż wywodzą się od Tatarów osiedlonych przez króla Sobieskiego.

- Tak nie do końca. Kiedyś słuchałem przewodniczki, która na poleskim cmentarzu tłumaczyła pochodzenie nazwisk – dodaje Niparko. – Oto rzeczywiście Sobieski zezwolił na osadnictwo tatarskich żołnierzy. Ponieważ byli to młodzi mężczyźni, pozwolił im też żenić się z miejscowymi kobietami, ale pod warunkiem, że przyjmą ich nazwiska. Stąd wiemy, że Radkiewicze czy Antonowicze byli tutaj wcześniej.

- Mama wywodzi się z Prużany, w okolicy Siechniewicz, a ojciec z Rogaczów – kończy pani Anna. – Rodziny były liczne, moja mama, z Gondarowiczów, była jedną z ośmiorga dzieci.

W Motolu i Kołońsku

- Mój ojciec Eliasz mieszkał w Motolu, ale przeprowadził się do Kołońska, do domu dziadka – tłumaczy pan Tadeusz. – Tam uzyskał wyjątkowy kredyt. Władze II Rzeczpospolitej postanowiły utworzyć na Polesiu, na cały obwód piński, dziesięć nowoczesnych, pokazowych gospodarstw. W kolonii tuż obok Kołońska powstał zatem chutor z krowami, owcami, a przede wszystkim pasieką, która produkowała pokaźną ilość miodu. I tuż przed wojną tato zbudował też dom i to kryty dachówką, a po klamki jeździł aż do Lublina… Później w tym domu urządzono szkołę.

W opowieściach pojawia się dziwny świat. Mokradeł, które często sprawiały, że miejscowości posadowione były przez znaczną część roku jakby na wyspach, podobnie jak pola i pastwiska, na które docierano łodziami. Życie było ściśle związane z porami roku, do tego stopnia, że nawet narodziny dzieci planowano na zimę, gdy prac polowych jest mniej i woda na tyle zamarznięta, że można ściągnąć akuszerkę lub nawet lekarza. Przestrzegano też zasady, że małżeństwa zawierano między partnerami z innych wsi, gdyż jak to na wyspach, ludzie z jednej wsi, przysiółka byli z reguły z sobą spokrewnieni. Młodzi zwykle spotykali się na odpuście, później były swaty, czasem spektakularne porwanie panny młodej...

- Chociaż znam opowieść mojej rodziny z Zalesia, że kawaler porwał pannę młodą, ale po dłuższej chwili odwiózł… - śmieje się pan Eugeniusz.

- A mój tato mamę porwał, posadził przed sobą na koniu, opatulił kożuchem… - dodaje pan Tadeusz. – I reklamacji nie było, kochali się przez całe życie.

Dramat bieżeństwa

Wielkie przełomy historii zdawały się omijać poleskie mokradła. Chociaż przecież Traugutt pochodził z okolic Kobrynia. Dopadła ich dopiero I wojna światowa i to z przytupem. Za sprawą dramatycznego bieżeństwa, czyli exodusu ludności z zachodnich guberni Imperium Rosyjskiego w głąb Rosji. Stało się to po przerwaniu linii frontu przez wojska niemieckie od 3 maja do września 1915 roku.

- Moja mama przez całe życie wspominała, że podczas tej ucieczki, miała kilka latek, zgubiła jakiś cziguńczyk, czyli ukochany kubeczek – kiwa głową pan Tadeusz. – To było dla niej, dla dziecka, coś najcenniejszego.

- Pamięć tego wydarzenia była bardzo żywa wśród rodziców i dziadków – tłumaczy Niparko. - Wsie były opustoszałe, ziemia nieuprawiana. Ludzie na wygnaniu umierali z głodu, szalała czerwonka. Wówczas, podczas tego wygnania, zmarł m.in. mój pradziadek. Tak na obczyźnie zastała ich rewolucja. Panował gigantyczny chaos, wracali na własną rękę, często tysiące kilometrów z Syberii. Wracali, a tutaj zgliszcza, żyli w ziemiankach, powoli wszystko odbudowywali. Wypędzono ich z Rosji, ale wracali już do Polski…

Polska zaczęła odbudowę z wysokiego „C”. Poleszucy dostali przydziały na drewno, aby odbudować wsie. Ruszyła kolejna fala emigracji za ocean.

- Jestem pod wrażeniem dwóch rzeczy – dodaje Niparko. – Po pierwsze, polityki scaleniowej, na koszt państwa, gdy połączono miniaturowe poletka w skupione pola. Po drugie, reformy rolnej, na zdrowych zasadach, a nie bandyckich, jak w 1945. Ustalono limit, który pozwalał funkcjonować tzw. obszarnikom. Nadwyżkę państwo wykupywało, a następnie sprzedawało z obciążoną hipoteką.

- Moja mama opowiadała mi, że kiedy dziadek przyszedł do domu i z wielką radością stwierdził, że spłaciliśmy hipotekę, zastanawiała się później, co to ta cała hipoteka jest – dodaje. – Co do ziemi... Wiem, że pewnym zgrzytem było pojawienie się piłsudczyków i osadników wojskowych, którzy dostali najlepszą ziemię. To nieco tutejszych rozczarowało do władzy.

- Stosunek Poleszuków do państwa był... dziwny – mówi pan Tadeusz. – Jak opowiadała moja ciotka, orientowali się, w jakim państwie żyją, mieszkają, po tym, w jakim języku uczyli w szkole. Polska szkoła we wsi moich rodziców spisywała się dobrze, było w niej nawet centralne ogrzewanie i aby zobaczyć, jak ono działa przyjeżdżały wycieczki z bliższej i dalszej okolicy.

- Zresztą Poleszucy do tej Polski dość szybko się przekonywali – mówi pani Anna. – Biegłe mówienie po polsku było nobilitacją. W tamtym pokoleniu zaczęto nadawać również dzieciom polskie imiona, stąd u nas Bolesławowie, Kazimierze, Jadwigi, Wacławowie… Można mówić o polonizacji, ale nie była ona nachalna i pomagało w tym wyznanie, Poleszucy byli katolikami. Dla innych ponieważ byli katolikami, byli Polakami.

Mówili po… swojemu

Różnice w mowie można było dostrzec nawet w sąsiednich wsiach. Już w Białkowie, po wojnie, gdzie zjechali mieszkańcy trzech, czterech wsi, można było dostrzec różnice. Petelewo, Rogacze… To były niuanse, ale chociażby po sposobie wypowiadania „ł” lub po tym, że dla jednych koń był koniem, a dla innych kuniem lub kiniem. To wszystko zresztą ulegało stałemu mieszaniu, jak tradycyjne wzornictwo stroju. Owszem wszędzie dominowała czerwień i czerń, ale zdobienia bywały różne…

- Naród był tam naprawdę zdolny i pracowity – opowiada pani Anna. - Mój dziad Antoni miał młyn, który sam postawił, chłop miał bogactwo w rękach i nikt nie wiedział, skąd wiedział jak, przecież nie chodził do żadnych szkół.

Kolejna wojna, kolejne dramaty - Z mojej rodziny nikt nie witał bolszewików, nikt nie traktował tego pamiętnego września jak wyzwolenia – opowiada Niparko. – Zaczęto przekonywać wszystkich, że są obywatelami sowieckiego związku. Ojciec trafił do armii, dostał się do niemieckiej niewoli. I później zawsze podkreślał, że największym błędem Hitlera było, że tych jeńców nie traktował po ludzku.

Rodzina pana Tadeusza trafiła na Syberię. Skąd później cudem i w ostatniej chwili zdołała wyrwać się do Polski. Przed repatriacją, która tak naprawdę była wysiedleniem, w 1945 roku, kryterium nie była ani narodowość, ani język, ale właśnie wyznanie. „Tutejsi” zdawali sobie sprawę, co oznacza sowiecka władza, stąd nawet prawosławni sąsiedzi zabiegali o świadectwa, że są „rzymskimi”, chcieli do Polski. Ale to już całkiem inna historia…

Dariusz Chajewski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.