Ireneusz Dańko

Polacy z Drohobycza cierpią w samotności. I tylko zakonnicy niosą wsparcie

Polscy zakonnicy w Drohobyczu nie pytają o narodowość, pomagają wszystkim. Ale w najgorszej sytuacji są tam właśnie Polacy. Jeżdżą do nich z lekami, Fot. Fot. Bożydar Pająk Polscy zakonnicy w Drohobyczu nie pytają o narodowość, pomagają wszystkim. Ale w najgorszej sytuacji są tam właśnie Polacy. Jeżdżą do nich z lekami, czeszą, pielęgnują, karmią, rozmawiają. Po prostu są
Ireneusz Dańko

Bonifratrzy z Drohobycza nie pytają: Polak? Ukrainiec? Tatar? Pomagają wszystkim. Ale to fakt - starsi Polacy są tam w najgorszej sytuacji, najbardziej potrzebują wsparcia. Biedni, schorowani. I bardzo samotni.

Polscy zakonnicy w ukraińskim Drohobyczu (obwód lwowski) pracują od rana do nocy, od poniedziałku do niedzieli. Jeżdżą do schorowanych, samotnych ludzi. Nie mają dnia przerwy. No bo jak powiedzieć komuś, dla kogo jest się jedyną podporą: Przepraszam, dzisiaj mam wolne?

W międzywojniu w mieście Brunona Schulza centralna ulica nosiła imię Adama Mickiewicza. Dzisiaj reprezentacyjny punkt w Drohobyczu zajmuje pokaźnych rozmiarów pomnik Stepana Bandery.

Ale to nie zmienia faktu, że w żyłach wielu z drohobyczan wciąż płynie polska krew. Niektórzy z nich - ci starsi - po polsku się modlą, myślą, rozmawiają.

Tylko że rozmawiać nie bardzo mają z kim. Samotni, schorowani, obolali, niemal pozbawieni środków do życia. Prawie nikt się nimi nie interesuje. Tutaj, w Polsce, mamy swoje sprawy.

Ale na szczęście nie każdy tak myśli. Polscy zakonnicy są z nimi każdego dnia.

Dzień w drodze

Bonifratrzy z Drohobycza zaczynają dzień modlitwą punktualnie o siódmej rano. Zaraz potem ruszają z lekami i śniadaniem do podopiecznych.

- Nie pytamy o narodowość czy wyznanie. Polacy, Ukraińcy, Tatarzy... pomaga się każdemu, kto jest w potrzebie - mówi brat Wawrzyniec Iwańczuk, przeor czteroosobowego klasztoru.

W ciągu dnia mają tylko krótkie przerwy, żeby się pomodlić, coś zjeść. Aż do wieczora odwiedzają samotne, obłożnie chore osoby.

Gdyby nie oni

Ich najstarsza pacjentka - pani Tamara - dobiega dziewięćdziesiątki. Nie wstaje z łóżka. Kiedy jej córkę cierpiącą na depresję zabrano do szpitala psychiatrycznego, została sama na wózku inwalidzkim w mieszkaniu.

Nikt przed nimi się nie zainteresował, jak sobie poradzi staruszka. Zakonnicy z klasztoru pod wezwaniem Jezusa Dobrego Samarytanina, kiedy się dowiedzieli, co się stało, przyjechali od razu. Nakarmili, położyli do łóżka. I tak jest codziennie.

Wożą posiłki, sprzątają, robią zakupy. A do tego myją, masują, aplikują leki. Pełna pielęgniarska opieka.

- Jeśli nie rozetrze się skóry na czas, to się zrobi odleżyna - wyjaśnia jeden z braci, fachowo rozcierając zwiotczałą skórę na plecach starszej, schorowanej kobiety.

Bonifratrzy z Drohobycza zaczynają dzień o siódmej rano. Modlą się, a potem wyruszają do podopiecznych. Jeżdżą cały dzień

Przez ciało do duszy

Czwórka bonifratrów pochodzi z Polski. Mieszkają w niewielkim klasztorze, który powstał w 1998 roku.

Służbę Bogu łączą z pracą socjalną, medyczną. Taki charyzmat Zakonu Szpitalnego Świętego Jana Bożego.

Są wykształconymi pielęgniarzami, a przeor dodatkowo psychologiem („jeszcze przed zakonem skończyłem studium medyczne” - tłumaczy).

- Nie ma wolnego dnia. Jeździmy od poniedziałku do niedzieli, trudno przecież powiedzieć osobie leżącej, że przepraszam bardzo, ale jestem zmęczony, głowa mnie boli, jest święto - zauważa brat Wawrzyniec.

A po chwili dodaje: - Miłosierdzie okrojone z wiary jest zwykłą posługą humanitarną, nam chodzi o coś więcej, można by rzec, że do duszy docieramy poprzez ciało.

W Drohobyczu prowadzą Stację Pomocy Socjalnej „Caritas” Zakonu Bonifratrów. Korzysta z niej ponad 300 osób, w tym wielu inwalidów pierwszej grupy, rodziny wielodzietne. Renty podopiecznych zwykle nie przekraczają 1800 hrywien (niecałe 300 zł). W klasztorze dostają bezpłatnie leki, drobny sprzęt medyczny, środki higieny osobistej, a raz w miesiącu - paczkę żywnościową.

- Osoba leżąca potrzebuje przynajmniej dwóch pampersów dziennie. Na miesiąc to 900 hrywien, czyli połowa renty. Na jedzenie i inne wydatki zostaje równowartość nieco ponad 100 złotych - wylicza przeor.

Nie ma dobrego zdania o miejscowej opiece społecznej: - Prowadzi głównie ewidencję, sprawdza, czy ktoś już umarł. Czasem chorych, samotnych ludzi po prostu odsyła się do nas.

Pani Lidia liczy 63 lata. Chora psychicznie, nie wychodzi z domu. W zagraconym mieszkaniu brakuje toalety, ogrzewania. W korytarzu stoi stare, rozstrojone pianino, na którym lubi grywać. Ukrainka z pochodzenia, w Polsce nigdy nie była, ale zna na pamięć słynnego poloneza Michała Kleofasa Ogińskiego „Pożegnanie Ojczyzny”.

- Mój dziadek doskonale mówił po polsku - podkreśla kobieta.

Zakonnicy opowiadają, jak parę lata temu przymarzła do podłogi. Karetka przyjechała, żeby ją zabrać do szpitala, ale kobieta się nie zgodziła, choć w mieszkaniu było minus 15-20 stopni. Nie dostawała renty; matka zmarła i nikt z nią nie wypełnił formalności. Opieka socjalna stwierdziła, że nic nie może zrobić, bo pani Lidia nie jest przecież ubezwłasnowolniona.

Bonifratrzy przywieźli więc swoje konwektory cieplne i baterie, żeby nagrzać choć w jednym pokoju.

- Dopiero po pięciu latach udało nam się przywrócić jej rentę. Nikt nie pytał wcześniej, czy ma za co jeść. Niektórzy dziwili się tylko, że ktoś po domu wciąż chodzi, bo myśleli, że już wszyscy tam umarli - dopowiada brat Wawrzyniec.

Tutaj są u siebie

Wielu podopiecznych ma polskie korzenie, choć nie to - jak podkreślają bonifratrzy - jest warunkiem zakonnej pomocy.

Starzy Polacy są w szczególnie trudnej sytuacji, bo zwykle nie mają tylu krewnych, co Ukraińcy. Dzieci i wnuki wyjeżdżają często do Polski i już nie wracają, czasem zrywają całkiem kontakty. Schorowani, niedołężni ludzie zostają sami.

Brat Wawrzyniec: - Bez bliskich ciężko przeżyć. Kiedy się idzie do szpitala, trzeba kupić nie tylko leki, ale nawet kroplówkę - czasem płaci się jeszcze pielęgniarce, żeby ją podłączyła i podała tabletki. Jeśli ktoś nie siedzi przy łóżku pacjenta, to ten może sobie leżeć i czekać, aż umrze.

Mimo to najstarsi Polacy nie chcą opuszczać rodzinnych stron. Drohobycz - mówią - to ich mała ojczyzna, Polska na Ukrainie. Tutaj są u siebie.

- Granice się zmieniły, ale dalej jesteśmy Polakami - powtarzają.

89-letnia Emma Kowal przytula zakonników na powitanie. Z dzieciństwa pamięta jeszcze przedwojenny Drohobycz, który był mieszanką kultur i narodowości. W domu przechowuje spisane dzieje wujka akowca zabranego pod koniec wojny przez NKWD („zabili go, a rodzinę zesłali na Sybir”). Córka Halina wykłada muzykę na uniwersytecie pedagogicznym i jest organistką w parafialnym kościele . Obie chwalą bonifratrów za bezinteresowne poświęcenie i wsparcie. Nie tylko dla drohobyckich Polaków.

Antonina Pytkewycz pracowała kiedyś jako kierowniczka magazynu farmaceutycznego, potem przyszła do klasztoru pracować jako kucharka. Po dwóch udarach nie jest już w stanie wyjść sama z mieszkania, porusza się o kulach.

Bracia naświetlają jej chore nogi, pomagają w ćwiczeniach rehabilitacyjnych.

Ona na „dzień dobry” wita każdego uśmiechem. I dodaje, że bez nich by nie przeżyła.

Brat Wawrzyniec: - Gdyby nie pieniądze od fundacji z Polski, to ciężko byłoby o leki dla niej, są drogie, a przyjmuje ich dużo.

Na pomoc z Muszyny

Ta fundacja to Polski Zespół Humanitarny. Jej założyciel i prezes - Artur Niemczyk z Muszyny - sam kiedyś zmagał się z ciężką chorobą.

Gdy pokonał raka, postanowił pomagać innym.

Po Majdanie w Kijowie, w 2014 roku, zaczął jeździć na Ukrainę. Woził między innymi medykamenty i środki sanitarne dla ofiar wojny w Donbasie. - Bieda dotyka tam wszystkich, ale szczególnie Polaków, którzy nie mają dużych rodzin - zauważa Niemczyk.

Przed pandemią bywał nawet po 30 razy w roku na Ukrainie, teraz „tylko” około 10. Pod jego nieobecność niewielkim, rodzinnym pensjonatem zajmuje się żona.

Niemczyk nie tylko dostarcza leki czy środki medyczne. Pomagał na przykład w dezynfekcji wiejskich studni, a ostatnio wrócił z Jazłowca, gdzie ze stowarzyszeniem lekarzy polskiego pochodzenia z Wołynia zorganizował „białą sobotę”. Mieszkańcy byli wówczas bezpłatnie badani.

- Pomaganie rodakom na Wschodzie to patriotyzm. Tam wielu ludzi ciągle ma dylemat: zjeść albo się leczyć - mówi.

Podczas podróży poznał wiele opowieści ukraińskich Polaków. - Pani Otylia zapamiętała na przykład amerykański nalot z 1944 roku na rafinerię w Drohobyczu, w którym zginął jej tato. Zakład był wtedy pod zarządem niemieckim, Amerykanie chcieli uniemożliwić produkcję paliw... Rok później, kiedy miała 16 lat, przyszli sowieci. Stała po chleb i powiedziała, że nawet za Niemca nie było takich kolejek. Od razu ją zgarnęli i trafiła na dziesięć lat na Syberię. Pamiątką z łagru były niegojące się rany. Mieszkała samotnie, w małym, drewnianym domku. Bonifratrzy robili z kromek małe kwadraciki, żeby mogła łatwiej zjeść - opowiada Artur Niemczyk.

Na swoje akcje szuka środków z różnych źródeł - prywatnych i państwowych.

Nie jest łatwo, bo - między innymi przez pandemię koronawirusa - ograniczono wsparcie dla Polaków na Wschodzie.

Niedawno zaczął internetową zbiórkę na portalu pomagamy.pl. Link do zbiórki TUTAJ

- „Nasi rodacy pozostali poza granicami RP nie ze swojego wyboru. Rzeczypospolita zmieniła swoje granice, oni pozostali na ojcowiźnie. Musimy im pomóc. Za kwotę 30 tysięcy złotych chcielibyśmy kupić lekarstwa, worki stomijne, żywność, glukometry z zapasem pasków, które są bardzo drogie na Ukrainie i ciśnieniomierze. 10 tysięcy planujemy przeznaczyć na drobne remonty, dzięki którym naszym rodakom łatwiej będzie przetrwać zimę” - zachęca do wpłat na „pomoc Polakom w Drohobyczu”.

Posiedzieć, pogadać

Jedną z osób, która mogłaby skorzystać z tej pomocy jest Zbigniew Hawryluk.

Kiedyś pracował na kolei. Tak jak ojciec - polski kolejarz ze Stryja. Po przyjściu władzy radzieckiej, rodzinie zabrano dom.

Teraz pan Zbigniew mieszka sam w rozpadającej się ruderze w Drohobyczu. Śpi w przedsionku, bo reszta pomieszczeń do tego się nie nadaje. Bez gazu, wody i prądu. Zakonnicy ustawili prowizoryczne schody z drewnianych palet, żeby mógł wejść do środka. Kąpie się w klasztorze, tam dostaje leki i jedzenie.

- W zimie ogrzewa się świeczką. Gdyby się udało zebrać pieniądze, można by chociaż zrobić podłogę i kupić kozę do grzania - dodaje brat Wawrzyniec.

Marzeniem zakonników jest stworzenie przy klasztorze domu dla obłożenie chorych. Nie musieliby wtedy krążyć całymi dniami po mieście, tylko zajmowaliby się na miejscu podopiecznymi.

Wszystko rozbija się o pieniądze. - Najbardziej jednak brakuje ludzi, którzy po prostu posiedzieliby i pogadali z samotnymi, schorowanymi osobami - przyznaje przeor.

Link do internetowej zbiórki pieniędzy: pomagam.pl/polacy_drohobycz

Ireneusz Dańko

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.