Paweł Worobiej. Bokser o rękach artysty

Czytaj dalej
Fot. fot. Andrzej Banaś
Artur Gac

Paweł Worobiej. Bokser o rękach artysty

Artur Gac

Bokser, żołnierz wojsk powietrznodesantowych w Krakowie, waleczne serce ujawnia głównie w pomaganiu innym. Tu jego orężem są grafiki, które trafiają na licytację. Jedna ujęła nawet mistrza świata w boksie.

Artur Gac: Co czuje mężczyzna, przedstawiciel sportów walki, gdy zostaje nazwany aniołem?

Paweł Worobiej: Wiem, kogo ma Pan na myśli. Tak określiła mnie mama chorej Agnieszki, której staram się pomagać. Aniołem nie jestem, mam swoje za uszami, tym bardziej jest mi miło, że ktoś widzi we mnie coś dobrego.

Jakie występki obciążają Pana konto?

Czasami pewnych rzeczy nie przemyślę, zrobię swoje, a dopiero później przychodzi refleksja.

Już myślałem, że ma Pan na myśli wyrok lub co najmniej pobicie…

A nie, z takimi sprawami nigdy nie miałem do czynienia. Zresztą gdybym siedział, to nie mógłbym być żołnierzem.

Jest Pan autorem ilustracji do książeczki dla najmłodszych „Mała kaczuszka”. Skąd ten pomysł?

Część dochodu ze sprzedaży trafia na rzecz Fundacji Dorastaj z Nami, wspierającej edukację dzieci zmarłych żołnierzy, policjantów i strażaków podczas pełnienia służby.

W książeczce na pierwszy plan wysuwa się mama, która kochając swoje kaczątko, przestrzega je przed zagrożeniem wynikającym ze zbytniego rozbrykania.

Nie mam dzieci, ale siostry mają i wiem, że dziecko nieraz robi źle, głównie z braku poczucia strachu i nieświadomości bólu. Po to są rodzice, żeby pilnować rozbrykane dzieci, których wszędzie jest pełno i w każdej chwili mogą zrobić sobie krzywdę.

Wydał Pan książkę z własnych pieniędzy?

Owszem, choć miałem otrzymać środki finansowe. To znaczy szukałem sponsorów i jeden się znalazł, ale niestety ja przeciągałem wydanie, bo szukałem wydawnictwa, które będzie tanie. Przez to sponsor się wycofał, dlatego całe środki wyłożyłem z własnej kieszeni. Będę też finansował drugą bajkę, którą chcę wydać w przyszłym roku. Bohaterem będzie mały boberek, który ma problem z ząbkami. Uważam, że ta książeczka jest jeszcze lepsza od kaczuszki.

„Mała kaczuszka” przynosi Panu profity?

Szczerze mówiąc, mało zarabiam. To znaczy książeczki się sprzedają, ale w niewielkich ilościach, a zostały wydane nakładem około 1300 egzemplarzy. W ciągu miesiąca sprzedaje się kilkanaście bajek, a bywają i takie okresy, że nikt ich nie kupuje. Ostatnio napisali do mnie nawet strażacy z Łodzi, pytali o fundację i jej cele. Część książeczek poleciała też do Chicago, do Polonii Amerykańskiej.

Dlaczego Pan to wszystko robi?

Miałem w życiu różne sytuacje... Nawet dość niedawno ciężko było z moim zdrowiem. Przyjaciele nie pozostawili mnie samego, także obce osoby mi pomogły. A że jestem osobą wierzącą, to mam mocne przekonanie, że „karma”, czyli dobre i złe czyny, wracają.

Jak osoba z taką wrażliwością jak Pan może uprawiać sporty walki? W ringu odbiera Pan zdrowie przeciwnikowi...

Tyle że to jest rywalizacja na zdrowych zasadach, bo obaj wchodzimy ze świadomością, na co się piszemy. Najważniejsze jest to, co dzieje się po stoczonym pojedynku. Zawsze podchodzę do przeciwnika i gratulujemy sobie dobrej walki. Usłyszenie kilku komplementów jest miłym akcentem. Poza tym w życiu trzeba się sprawdzać.

Może chodzi o swoiste odkupienie win: jednej osobie zadaje Pan ból, a drugiej niesie pomoc?

Wchodząc do ringu, nie mam nastawiania, by rywalowi zrobić krzywdę. Sporty walki w zawodowym wydaniu nie są uliczną bitką, gdzie chodzi o maltretowanie człowieka, lecz rywalizacją opartą na taktyce i myśleniu, przybierającą formę wyrafinowanej sztuki walki.

Prawdą jest, że oddał Pan swój złoty medal mistrza Polski służb mundurowych w kick-boxingu trenerowi Krzysztofowi Prażuchowi?

To fakt, ale jak pan się o tym dowiedział? (śmiech)

Trener przyjął ten medal?

Przyjął i bardzo mi podziękował. Podarowałem mu trofeum, aby okazać wdzięczność za przygotowanie do mistrzostw.

Zna Pan los medalu? Wylądował w szufladzie trenera?

Na ścianie go nie widziałem, choć nieraz byłem u Krzyśka i nawet się rozglądałem. Wypatrywałem tym bardziej, że ma wywieszone medale ze swoich bokserskich czasów, ale swojego nie dostrzegłem. Prędzej czy później pewnie zadam mu to pytanie.

Spod Pana ręki wychodzą piękne rysunki i grafiki, które niektórzy podczas wystaw ponoć mylą ze zdjęciami i trzeba ich wyprowadzać z błędu.

To prawda, tak bywa. Z daleka faktycznie można pomylić prace ze zdjęciami, ale podchodząc bliżej, już widać kreski ołówka. Takie opinie świadczą, że wykonałem dobrą robotę.

Od zawsze miał Pan zacięcie do sztuki?

Mama mówi, że już w przedszkolu zacząłem rysować. Dopiero w liceum rozpocząłem tworzenie czegoś realistycznego.

Pierwsze dzieło, z którego był Pan zadowolony?

Kilka malowanych ołówkiem portretów Jana Pawła II w różnym wieku. Spędziłem nad tym trochę czasu, ale było warto.

Dzisiaj co jest Pana narzędziem pracy?

Coraz częściej pracuję na tablecie, ale oczywiście nadal sięgam po mazaki, flamastry, cienkopisy i ołówki. Staram się nie nudzić, nie wpaść w wąską specjalizację.

Paweł Worobiej: Najbardziej cieszę się, gdy mama mi mówi, że jest ze mnie dumna. Te słowa najwięcej dla mnie znaczą.
fot. Andrzej Banaś Paweł Worobiej: Najbardziej cieszę się, gdy mama mi mówi, że jest ze mnie dumna. Te słowa najwięcej dla mnie znaczą.

W jakim elemencie rzemiosła ma Pan największe braki?

Bardzo dużo czasu schodzi mi na malowaniu portretów, od 6 do nawet 35 godzin. Tyle zajęły mi podobizny Rocky’ego Marciano i Muhammada Alego. Chcę być perfekcjonistą, dlatego ciągle widzę defekty.

Jedną z Pana prac trzymał w dłoniach mistrz świata wagi ciężkiej, fenomenalny Anthony Joshua. Jak do tego doszło?

Znajomi znają Anthony’ego i zapytali mnie, czy chciałbym coś narysować, aby on podpisał. Zapaliłem się do propozycji. Joshua podpisał i chciał więcej rysunków.

Mówimy o pięściarzu, który niedługo może być absolutnym dominatorem w wadze ciężkiej, a Pan jak gdyby nigdy nic mu odmówił? Chyba warto spełnić prośbę Joshui.

Kto wie… Nawiasem mówiąc, praca z autografem Joshui została już wylicytowana.

Osoba taka jak Pan nadaje inny wizerunek sportom walki. Pokazuje, że ring jest miejscem także dla mężczyzn z dobrym sercem.

Pewnie tak, ale nie jestem ewenementem. Najbardziej cieszę się, gdy mama nieraz mi mówi, że jest ze mnie dumna. Te słowa najwięcej dla mnie znaczą.

Jako żołnierz był Pan na misjach w Afganistanie. Jedni przebywają głównie w bazie, a Pan?

Głównie jeździłem w patrolach. Spędziłem tam łącznie dwanaście miesięcy, wyjeżdżając w 2009 i 2011 roku.

Od półtora tygodnia, codziennie, robi Pan pompki dla weteranów cierpiących na zespół stresu pourazowego. Czy Pan też wrócił z pola bitwy z takim symptomem?

Na szczęście nie. Natomiast mam znajomego w wojsku, który zachorował.

To w Afganistanie stawiał Pan pierwsze kroki w boksie?

Tak, tam zaczęła się moja przygoda z szermierką na pięści. Poznałem Ariela Środę (plutonowy w 6. Brygadzie Powietrznodesantowej w Krakowie, sędzia międzynarodowy i instruktor boksu - przyp. red.), który zaraził mnie boksem.

Debiut przypadł na mecz Polska - Stany Zjednoczone, wygrany przez naszych żołnierzy.

Tak, tyle że akurat ja toczyłem walkę z rodakiem, bo w mojej wadze nie było żadnego Amerykanina.

Na co dzień służy Pan w 6. Brygadzie Powietrznodesantowej w Krakowie, w 6. Batalionie Dowodzenia. Ile za Panem skoków ze spadochronem?

Mam na koncie równe 150 skoków, z czego siedem cywilnych. Pierwszy oddałem w 2008 roku.

Debiutowi towarzyszył paniczny strach?

Paradoksalnie za pierwszym razem nie było najgorzej, bo nie wiedziałem, co mnie czeka. Gorsze były następne skoki, gdy nie miałem doświadczenia, ale już wiedziałem, na co się piszę.

Dzisiaj lęk jest Panu obcy?

Nadal się boję… Ostatnio w powietrzu ratował się kolega i musiał otworzyć spadochron zapasowy. Nadal się żegnam przed wyskokiem i odmawiam krótką modlitwę.

Pod Wawelem odnalazł Pan swoje miejsce na ziemi, czy to tylko przystanek?

Bardzo podobają mi się Stany Zjednoczone. Może kiedyś tam wylecę, ale na stare lata chciałbym wrócić do Nidzicy.

Dlaczego?

Cenię spokój, świeże powietrze i klimat małej miejscowości, w której wszyscy się znają i wszędzie jest bezpiecznie.

Paweł Worobiej ma 30 lat, z czego połowę poświęcił sportom walki. Uprawia taekwondo, kick-boxing, MMA i boks. Pochodzi z Nidzicy. Jest żołnierzem, zajmuje się działalnością charytatywną. Rysuje. Stworzył Akcję Mogę&Pomagam, w której zachęca do angażowania się w pomoc innym ludziom.

Artur Gac

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.