Ogień strawił dom, a woda nie pozwala go odbudować

Czytaj dalej
Fot. Tomasz Rabjasz
Katarzyna Janiszewska

Ogień strawił dom, a woda nie pozwala go odbudować

Katarzyna Janiszewska

Dwa miesiące temu Grażyna Śleziak z Borzęcina, z mężem i trójką dzieci, stracili dom w pożarze. Chcieli odbudować go na starych fundamentach. Ale okazało się, nie wolno

Żywioły uwzięły się na Grażynę Śleziak. Najpierw ogień zabrał jej dom. Teraz woda nie pozwala go odbudować. W starciu z żywiołem i urzędami człowiek jest niestety bezsilny.

Rano lubiła patrzeć przez kuchenne okno, gdy razem z mężem pili kawę. Mąż wcześnie szedł do pracy, więc ta kawa. Siadali na wysokich stołkach i rozmawiali.

Za ścianą, na lewo od kuchni była wspólna sypialnia: spali oni i trójka ich dzieci: Madzia, Mateusz i Kacper. Na prawo łazienka, salon i jeszcze jeden pokój, nie urządzony do końca. Do ściany drewnianego domku przyklejony był budynek gospodarczy, z kotłownią i piecem od centralnego ogrzewania.

Pierwszy żywioł: ogień

W nocy z 19 na 20 kwietnia Grażyna w nim napaliła. Wieczorem, chwilę po ósmej poszła sprawdzić, piec już wygasał, nie podkładała więcej, bo po co, mrozów nie było. Choć akurat po świętach Wielkanocnych zapowiadali śnieżne zadymki.

Położyła się spać, ale nie spała niespokojnie. Obudziła się w środku nocy, za pieć druga. Sama nie wie dlaczego.

Za oknem było biało, coś się kotłowało, pomyślała, że to te śnieżyce. Tylko czerwono-pomarańczowa łuna ją zaciekawiła, co to takiego, postanowiła sprawdzić. Otworzyła okno i ośłepiła ją jasność.

- Wybiegłam przed dom i zobaczyłam, że się palimy - opowiada. - Krzyknęłam do męża: Tomek, palimy się! Nie wiedziałam czy dzieci z łóżek wyciagać, czy dobytek ratować? Człowiek był w szoku, roztrzęsiony, nie potrafiłam wybrać numeru na straż pożarną. Syn musiał mi pomóc.

Uciekali, jak stali, tyle, że kurtki dzieciakom zdążyła narzucić, mąż naciągnął ogrodniczki, ona w koszuli nocnej i klapkach. Wsiedli do samochodu, który stał na podwórku i odjechali kawałek dalej.

Wiał silny wiatr i ogień trawił dom błyskawicznie, dach poszedł raz dwa, jakby był z papieru. Później reszta drewnianej konstrukcji. Gdy strażacy przyjechali na miejsce nie było czego ratować, płomienie zaczęły już lizac gołębnik u sąsiadów na działce obok. Opróżniali zbiornik wody za zbiornikiem. Pożar gasili do rana.

To wina pieca

Śleziakowie zamieszkali w Borzęcinie siedem lat temu. Kupili drewniany domek z przeszklonym ganeczkiem, aby być bliżej mamy Tomasza. Okolica ładna, spokojna, bezpieczna dla dzieciaków, z dala od miejskiego zgiełku. Sąsiedzi życzliwi. Za oknami szumiała im rzeka Uszwica.

Domek z 1930 roku. Ale Tomasz, zawodowy stolarz meblowy, gruntownie go wyremontował, wszystko robił sam: wylewki w kuchni, kafelki, panele w pokojach, regipsy, malowanie, centralne ogrzewanie, instalację elektryczną, wodę też dociągał na własną rękę.

Planowali jeszcze położyć kafelki w kuchni, na ścianie. Rozmawiali, żeby ocieplić dom przed zimą i przykryć go nowym dachem.

Teraz z tego starego dachu zostało parę nadpalonych belek stropowych.

W starostwie powiedzieli, że przepisy się zmieniły, że trzeba się odsunąć od rzeki i budować dom od nowa, dalej

Nie ma podłóg, zostały same ściany. Ta, przylegająca jeszcze nie tak dawno do budynku gospodarczego, jest cała czarna.

Najpewniej to wszystko wina pieca. Musiał być nieszczelny - wykazała strażacka ekspertyza. Co Grażynę zaskoczyło, bo piec kupiony sześć lat temu, powinien być sprawny. Ale widać gdzieś jakaś iskra z kotłowni poszła przez komin, wiatr rzucił ją na podatny grunt i zrobił resztę.

Grażyna przychodzi codziennie do spalonego domu. Porządkuje, wyrzuca popalone deski, spalone sprzęty, różne drobiazgi, ubrania, kiedyś ważne i cenne, dziś śmieci bez wartości.

Ubrania, które udało się wynieść leżą w workach, upchnięte w domu teściowej. U niej teraz mieszkają: pięć osób w jednym pokoju, teściowa z czterema psami - w drugim. Nie jest lekko ani im, ani jej, tak nagle przestawić się, brakuje swobody, jaką czuje się wyłącznie będąc u siebie.

- Mąż się załamał, bardzo to przeżywa - mówi Grażyna. - Zaraz po pożarze nie wrócił na noc, siedział pod domem do rana, i cały następny dzień. Dopiero wieczorem przyszedł do nas. Długo do nikogo się nie oddzywał, chodził przygaszony. Nie może przeboleć, że tyle jego pracy poszło na marne. I teraz wszystko będzie musiał robić od nowa, bo kto inny? Ale żyjemy. Pan Bóg nas ostrzegł, żebyśmy się w porę obudzili.

Żywioł numer dwa: woda

Kiedy doszli do siebie, chcieli odbudować dom na starych fundamentach. Myśleli: będzie szybciej i taniej. Grażyna poszła do wójta zapytać jakie dokumenty są potrzebne. Wójt zadzwonił do starostwa. A tam mu powiedzieli, że przepisy się zmieniły, że to teren zalewowy, trzeba się odsunąć od rzeki i budować dom od nowa, 50 metrów dalej.

Grażyna słyszała, że sąsiadów już podtapiało. Jej nigdy to nie spotkało. Ale żywioł, to żywioł, człowiek nie przewidzi.

- Jak sobie pomyślę, że drugi raz moglibyśmy stracić dorobek życia, tym razem przez wodę... - mówi. - Nie wiem co robić. Tutaj chodzi o czas. Zaczęłam załatwiać pozwolenie na budowę domu. Ale tym nowy dom to duże koszty.

PZU wypłaciło Śleziakom 34 tys. zł odszkodowania za to, co stracili w pożarze. Ale budowa domu od podstaw to, lekko licząc, 150 tys. zł. A takiej sumy nie mają.

Grażyna jednak, choć funduszy brak, wybrała projekt nowego domu w kształcie kwadratu, 8 metrów na 8, z poddaszem.

No i jak już się odsuwać, to dalej od drogi. W połowie działki stoi słup wysokiego napięcia, a pod drutami przecież domu nie postawi. Więc raczej za stodołą, bliżej pól.

Mętlik w głowie

Mąż nie może się pogodzić z tym, co się stało, codziennie po pracy podjeżdża na dawne podwórko. Siedzi w samochodzie. Mówi, że to jest jego dom. Chciałby mimo wszystko budować na starych fundamentach, tyle lat na nich mieszkał.

- Teraz mam mętlik w głowie: co lepiej zrobić? - przyznaje Grażyna. - Chodzę po tych urzędach, załatwiam dokumenty. Ręce mi czasem opadają. Walnęłabym tym wszystkim, gdyby nie dzieci. Muszę walczyć dalej - dodaje.

Tymczasem Uszwica płynie sobie, jak gdyby nigdy nic. Wypływa spod wierzchołków Łopusza, Kobyły i Rogozowej. Płynąc głęboką doliną zbiera wodę z dziesiątków małych strumyków. Miejscami płynie wartko. Miejscami poszerza się, i nurt praktycznie zanika.

Zdarzają się głębiny nawet do kilku metrów, a szerokość dochodzi gdzieniegdzie do dziesięciu metrów. Brzegi ma wysokie i strome.

Akurat ten odcinek rzeki, który przecina Borzęcin na pół, niemal ginie wśród traw. O tej porze roku wcale nie wygląda groźnie.

Katarzyna Janiszewska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.