Najbardziej ucierpią mieszkańcy miast. Co zrobić, żeby klimat nie zrujnował nam życia?

Czytaj dalej
Fot. Dariusz Bloch
Szymon Spandowski

Najbardziej ucierpią mieszkańcy miast. Co zrobić, żeby klimat nie zrujnował nam życia?

Szymon Spandowski

O zmianach klimatu i prognozach dla regionu oraz świata rozmawiamy z profesorem Rajmundem Przybylakiem, kierownikiem Katedry Meteorologii i Klimatologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.

Niedawno ukazał się nowy raport ONZ dotyczący zmian klimatu. Prognozy były złe, a są jeszcze gorsze. Zresztą, aby się o tym przekonać, nie trzeba zaglądać do raportu powołany przez ONZ Międzynarodowego Zespołu do Spraw Zmian Klimatu (IPCC). Wystarczy spojrzeć na to, co się dzieje w Grecji czy Turcji. O ile może wzrosnąć temperatura na Ziemi?

Scenariusze zmian klimatu, które posiadamy są liczone modelami numerycznymi i te najbardziej realistyczne przewidują do końca tego wieku wzrost średniej temperatury o 2-3 stopnie Celsjusza. Znacznie bardziej ocieplają się kontynenty niż oceany oraz wysokie szerokości geograficzne, szczególnie Arktyka.

Co to oznacza?

Gleba czy skały ogrzewają się bardzo szybko i szybko tracą energię, natomiast woda ogrzewa się powoli, ma zupełnie inną pojemność cieplną, przewodnictwo cieplne. Ogrzewa się wolniej, wolniej też ciepło traci, stąd jeśli chodzi o oceany, prognozowane wartości są niższe. Co to oznacza? Na przykład, gdy latem przypłyną do nas masy powietrza znad Atlantyku, to mamy chłód, ponieważ woda ogrzewa się wolniej niż ląd. Zimą jest odwrotnie - gdy wtedy napłyną masy powietrza znad Atlantyku, jest cieplej, ponieważ ląd się szybciej wychładza, zaś ocean jest cieplejszy.

A obszary polarne?

Na Antarktydzie mamy potężny lądolód, on reaguje powoli. Znacząco, prawie o połowę, ubyło nam jednak lodów morskich w na Arktyce, za kilkanaście dni w Toruniu będziemy mieli zresztą międzynarodową konferencję naukową na temat zmian klimatu w obszarach polarnych. Wielu badaczy koncentruje się teraz na badaniach zmian środowiska Arktyki, bo tam zmiany są największe, bo o ile w Polsce czy globalnie, temperatura ma do końca wieku wzrosnąć od 2-3 stopnie wg najbardziej prawdopodobnego scenariusza, o tyle w przypadku Arktyki, jeżeli zmiany które obserwujemy się utrzymają, może to być już 5-6 stopni, albo nawet więcej.

Co te zmiany oznaczają dla nas?

Ze zmianami klimatu wiąże się wzrost częstotliwości występowania zjawisk ekstremalnych. Takich jak m.in. silne wiatry, fale upałów, susze, powodzie. Tych dni upalnych nam przybywa, zaś opady - formalnie rzecz biorąc, jeżeli patrzymy na ich sumę, to ona się znacząco nie zmienia. Z powodu wzrostu temperatur, wzrasta jednak również parowanie, poza tym opady coraz częściej pojawiają się w krótkich, ale gwałtownych epizodach, to sprzyja występowaniu suszy. To ważne. Kiedyś mieliśmy częściej do czynienia z cyrkulacją znad Atlantyku, jednak w ostatnich latach obserwujemy ewidentną i znaczącą zmianę zachmurzenia oraz cyrkulacji ze strefowej na wymianę południkową.

Czyli?

Częściej napływają do nas masy powietrza z Afryki i Basenu Morza Śródziemnego niosąc upały. Jest mniej chmur i jest inna ich struktura (więcej chmur kłębiastych, a mniej warstwowych), a w konsekwencji zmniejszona jest także blokada promieniowania słonecznego. Każdy obserwator, który ma nieco dłuższą perspektywę czasową musiał zauważyć, że lata nam się zmieniły. Dwadzieścia, trzydzieści lat temu największe szanse na słoneczną pogodę podczas wakacji mieli ci, którzy wybierali się na urlop w pierwszej połowie sierpnia. W lipcu natomiast często pogoda bywała chłodniejsza i deszczowa. Teraz słonecznie i upalnie jest praktycznie przez cały czas. Jeżeli nic się nie zmieni, to takie zmiany będziemy również odnotowywali w przyszłości.

A co by się miało zmienić?

Za głównego sprawcę zmian klimatu uznaje się czynnik antropogeniczny, czyli głównie efekt cieplarniany. Jeżeli emisja dwutlenku węgla nadal będzie wzrastała, wtedy te wszystkie scenariusze dotyczące wzrostu temperatury czy liczby zjawisk ekstremalnych najprawdopodobniej się spełnią.

Najbardziej wrażliwe na takie sytuacje są miasta. Szczególnie, że na ogół wciąż nie są one na skutki zmiany klimatu przygotowane.

Ich mieszkańcy będą z powodu zmian klimatu cierpieli najbardziej. W miejskich wyspach ciepła temperatura jest wyższa niż w otoczeniu, a przecież jest to tylko jeden z problemów. Ostatnio często obserwujemy także powodzie błyskawiczne. Na nie rzeczywiście nie jesteśmy przygotowani, miasta są w dużym stopniu „zaizolowane” - grunt nie przepuszcza wody w wystarczającym stopniu, a kanalizacja nie jest w stanie poradzić sobie z tak potężnymi i gwałtownymi opadami. Co więcej, temperatury są coraz wyższe, zaś odstępy między opadami coraz większe. Wysuszony grunt również nie wchłania wody, gdy już przyjdzie ulewa. Podczas gwałtownych opadów wszystko więc trafia do rzek czy strumieni, przez co ich poziom rośnie i nawet niewielkie strumienie powodują spustoszenie.

W zasadzie powinniśmy zatem gruntownie przebudować wszystkie miasta.

Robimy to. 44 miasta w Polsce powyżej stu tysięcy mieszkańców zostały przecież zobowiązane do opracowania planów adaptacji do zmian klimatu, takie plany już powstały i postępuje ich realizacja. Działają w nich zespoły, które monitorują ich wprowadzanie w życie, sam zresztą do takiego zespołu należę. Musimy się przygotować, żeby skutki zmian klimatu przynajmniej częściowo złagodzić. Mówię tu oczywiście o skutkach negatywnych, bo poza nimi jest też przecież kilka pozytywów.

Na przykład?

Wydłuża się sezon turystyczny i poprawiają się warunki pogodowe do takiej aktywności, także sportowej. Poza tym, w związku ze wzrostem temperatury zimą, zmniejszają się koszty ogrzewania, chociaż tu z tego samego powodu latem wszyscy obserwujemy wzrost wydatków na klimatyzację. Negatywów jest więcej, ale jak już powiedziałem, staramy się im przeciwdziałać, kładąc przede wszystkim nacisk na infrastrukturę zieloną i niebieską.

W Polsce ludzie zaczynają hodować arbuzy...

Arbuzów akurat nie widziałem, ale obserwujemy przecież renesans winiarstwa i to już nie tylko na południu kraju. Poza tym mówi się także, że nad Bałtykiem może w przyszłości powstać riwiera. Na południu Europy warunki nie będą już tak komfortowe, bo po prostu będzie za gorąco, więc turyści stamtąd zaczną przyjeżdżać nad Bałtyk.

Mimo wszystko jest to wizja apokaliptyczna. Na Sycylii w tym roku było prawie 40 stopni, z drugiej strony na bałtyckich plażach i tak są już tłumy. Skoro już jednak jesteśmy nad morzem, to najbardziej ponure prognozy mówią, że w związku z ociepleniem klimatu poziom mórz może wzrosnąć nawet o trzy metry. Jak blisko wtedy przyszłe pokolenia będą miały na plażę?

Trzy metry to raczej przesada. Grenlandia by się musiała stopić cała, aby poziom mórz podniósł się o siedem metrów, obecne scenariusze, te najbardziej pesymistyczne, mówią o 80 centymetrach w porywach do jednego metra. Warianty pesymistyczne robią wrażenie, jednak moim zdaniem powinniśmy się trzymać bardziej prawdopodobnych scenariuszy pośrednich. W przypadku mórz najbardziej prawdopodobny jest moim zdaniem wzrost o 30-40 centymetrów.

No dobrze, ale czy to znaczy, że przy takim wzroście będziemy nad morze jeździli do Elbląga?

Może tak być, chociaż pamiętajmy, że będzie się to działo powoli. Chciałbym też dodać, że poziom mórz podnosi się przede wszystkim nie z powodu topnienia się lodowców i lądolodów. One mają swój istotny udział, jednak znajdują się na drugim miejscu. Wzrost poziomu mórz jest związany przede wszystkim ze wzrostem objętościowym wody w oceanach. Woda się ociepla i zgodnie z prawami fizyki jej objętość się rozszerza.

Co ten wzrost będzie dla nas oznaczał?

Na pewno większe szkody będą wywoływały sztormy - ich konsekwencją są m.in. cofki na rzekach. Poza tym może wzrosnąć zasolenie gleb. Wzrost poziomu mórz będzie też rzecz jasna problemem dla mieszkańców nisko położonych terenów. U nas mówi się o Żuławach, za granicą o Niderlandach, Bangladeszu czy wyspach na Pacyfiku. Te miejsca i kraje są najbardziej zagrożone.
I najbardziej zainteresowane ograniczeniem źródeł zmian klimatycznych, w tym przede wszystkim emisji dwutlenku węgla.
Ograniczenia stara się wprowadzać Unia Europejska, ale przypomnę, że UE ma tylko 11 procent udziału w emisji CO2. Te wysiłki specjalnie nic więc nie zmienią, o ile Wspólnocie nie uda się przekonać do tego samego Stanów Zjednoczonych, Chin i Indii, które mają 50 procent udziału. Rozwiązań trzeba szukać w skali świata, a nie regionu czy kontynentu. Najwięksi gracze nie są tym jednak wciąż specjalnie zainteresowani, chociaż liczymy, że nowa administracja amerykańska zmieni nieco kurs w tym temacie.

Szymon Spandowski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.