Michał Król z Nowego Targu. Człowiek, który potrafi latać

Czytaj dalej
Fot. Fot. Jan Wierzejski
Katarzyna Kachel

Michał Król z Nowego Targu. Człowiek, który potrafi latać

Katarzyna Kachel

Góry nigdy nie były dla niego ucieczką, bo Michał Król nie miał przed czym uciekać. Bardziej naturalną potrzebą. Bliską oddychaniu. Trudno byłoby tak z dnia na dzień przestać to robić

Latanie może być jak oddychanie. Dla wybrańców. Dla takich ludzi, których prawa fizyki jakby mniej dotyczą. Którzy nauczyli się, a może przyszli na świat z naturalną zdolnością odrywania się od ziemi, przyklejania do sufitów, wspinania w kominach lodowych. Chodzenia po powierzchniach pionowych, dziwnie zakrzywionych i klaustrofobicznie ciasnych. Nie dla adrenaliny i nie dla wielkiej sławy, może dla wysiłku albo tej metafizycznej, bardzo trudnej do wytłumaczenia chwili, którą czuje się, kiedy staje się na szczycie, albo przejdzie dziewiczą drogą w wysokich skałach. Ta chwila musi uzależniać, bo jak wytłumaczyć fakt, że nawet wtedy, kiedy dostanie się w dupę, chce się wracać? Tak jak wraca Michał Król z Nowego Targu.

Miał zostać celebrytą

Na początku był murek, a może babcia. Prawda jest taka, że jedno bez drugiego na pewno nie zadziałałoby jak trzeba. Murek był nad rzeką i stał się pierwszą ścianką wspinaczkową Michała. Babcia od zawsze chodziła z głową w górach i korzystała z każdej okazji, by te piękne polskie szczyty wbić też do głów wnuków. - Nie musiała się zbytnio starać - zastrzega Jolanta Król, mama Michała. - Uwielbiali z nią chodzić po tatrzańskich szlakach.

Michał pożerał wzrokiem nie tylko widoki, ale i taterników, którzy wisieli gdzieś między półkami niczym pająki. Nie wiedział dokładnie, jak i po co to robią, ale wiedział już dobrze, że to mu się podoba. - Tyle że wtedy podobały mi się i inne rzeczy - nie kryje. - Dlatego zanim stałem się wspinaczem, zostałem hokeistą. Prawie hokeistą.

Samobójczy gol na szczęście przeszkodził w błyskotliwie rozwijającej się karierze chłopaka. Michał pożegnał się z klubem Podhale Nowy Targ i przeprosił się z murkiem, który wiernie czekał nad rzeką. - I tak nie został celebrytą, tylko łachmytą - żartuje Marcin Gąsienica-Kotelnicki, kolega, z którym dziś wspina się Michał.

Tyle że murek przestał mu z czasem wystarczać. Michał rósł, rosły z nim potrzeby i chęć, by wspinać się wyżej. Tak pojawiły się podkrakowskie Skałki, do których razem z kumplem gnał na rowerze. Potem były Tatry i jeszcze dalej Dolomity. Tam już nie dało się dojechać na dwóch kółkach.

- Oszukiwał mnie - nie kryje Jolanta Król. - Mówił, że jadą z kolegą na rower, a potem czytałam w Tygodniku Podhalańskim, że udało mu się przejść jakąś trudną, dziewiczą drogę.

Kołderka w kwiatki zamiast śpiwora

Michał Król przeszedł wiele dróg. Wśród nich trudne i trudniejsze. Kiedy myśli jednak o tych, które rozpoczęły jego życie jako prawdziwego wspinacza, cofa się do 2000 roku. - Wtedy z Marcinem zaczęliśmy się wspinać w najtrudniejszych miejscach Tatr - wspomina.

Gąsienicę-Kotelnickiego znał z Memoriału Bartka Olszańskiego (zawody upamiętniające ratownika TOPR, który zginął pod lawiną podczas akcji ratunkowej). Ostro ze sobą rywalizowali. - Między tymi, którzy są z Nowego Targu, a tymi, jak Marcin, z Zakopanego od wieków była napinka. Mówiliśmy na nich dziady. Tacy, co to myślą, że skoro mają przed chałupą góry, to się od razu najlepiej wspinają - uśmiecha się Król.

Tyle że zaiskrzyło i ciężko było z tym walczyć. Umówili się w Tatry. - Nie jest tak, że możesz się wspinać z każdym - zaznacza Michał. - Trzeba chemii i zaufania. Bo kiedy przez kilka dni wisisz gdzieś tam nad ziemią, musisz wiedzieć, że ten, z którym jesteś, zapewni ci poczucie bezpieczeństwa. Że jeśli ty nie zrobisz jakiegoś wyciągu, to on to zrobi.

Kiedy już tam są, wysoko, nie rozmawiają o domu, polityce i problemach. - Jak to Witkacy mówił, przeskakuje ci w głowie taki szpryngel, odcinasz się, bo jesteś tu i w tym miejscu, dla gór - podkreśla Marcin. Masz zrobić drogę, zakończyć projekt i tyle.

Tą pierwszą trudną drogą był Wolf-Narożniak na Mnichu, który wówczas miał tylko jedno przejście klasyczne. - Spaliśmy wtedy pierwszą noc w portalu (namiot zawieszony w skale) - wspomina Michał. Bardzo dobrze pamięta kołderkę w kwiatki, którą miał zamiast śpiwora i karimatę Marcina zaplamioną olejem. - Było tak, jakbyśmy leżeli w warsztacie samochodowym. Nieźle cuchnęło - wspomina.

I tak poszło.

Nie wszystkie drogi prowadzą na szczyt

Przez te wszystkie lata nauczył się, że czasami trzeba odpuścić. Dojrzał. Dziś wie, że nie można dla góry poświęcić wszystkiego. A bywało naprawdę ciężko. - Tak jak w Himalajach, po których chciałem wszystko rzucić. Byliśmy we dwójkę, mieliśmy 300 kilogramów sprzętu i przez 10 dni nosiliśmy ten bagaż, kursując na trasie baza - ściana. Dostałem w dupę - nie kryje. - Ale po miesiącu już planowałem Indie.

Ma trudniej, bo nie lubi chodzić na łatwiznę. Nie interesuje go komercja, nie ściga się z innymi. Jedyne, o co walczy, to o czystość stylu. O to, by nie zabić prawdziwego sportowego wspinania. Wciąż ma marzenia i plany. Tyle że dziś kroi je z myślą o rodzinie. - Kiedyś byłem królem samego siebie, dziś muszę się także liczyć z królową - mówi całkiem poważnie.

Bo choć nigdy nie był gościem, który szaleńczo ryzykuje, łatwiej mu było wyjechać na długie miesiące po kolejne szczyty. Dlatego tę zimę spędzi w Tatrach, niedaleko domu i rodziny. Spróbuje zrobić polskie przejście przez Durny Szczyt. Jeśli tylko góra pozwoli i warunki pogodowe. A potem? Po cichu myśli o szczycie w Indiach i legendarnej północnej ścianie Eigeru, o której śni każdy wspinacz. Raz już próbował ją zdobyć. Jak będzie teraz?

WIDEO: Magnes. Kultura Gazura - odcinek 23

Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, Nasze Miasto

Katarzyna Kachel

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.