Mała tajemnica wielkiej Anny. Rozmowa z prof. Igorem Hałagidą

Czytaj dalej
Fot. Fot. Karolina Misztal
Barbara Szczepuła

Mała tajemnica wielkiej Anny. Rozmowa z prof. Igorem Hałagidą

Barbara Szczepuła

Jeśli szukamy jakichś postaci, które mogą łączyć Polaków i Ukraińców, możemy się odwołać właśnie do Anny Walentynowicz - mówi prof. Igor Hałagida.

Wrócił Pan właśnie z Kijowa.

To był wyjazd naukowy…

…ale i obchody trzeciej rocznicy Majdanu.

Choć trochę odmienne niż można byłoby się spodziewać. Zazwyczaj rewolucjoniści świętują rocznicę swego zwycięstwa radośnie. W Kijowie natomiast raczej dominował, oprócz głosów rozczarowania tempem reform, nastrój żalu i smutku zarówno po Niebiańskiej Sotni (zdjęcia zabitych nadal są na Majdanie eksponowane, ludzie przychodzą, płaczą, modlą się…), jak i tych, którzy polegli na wojnie z Rosją. Owszem, życie toczy się dalej normalnie, w Kijowie i innych miastach restauracje i puby są pełne, młodzież się bawi, ale trudno przy tym zapomnieć, że na wschodzie kraju nadal trwa wojna, że giną ludzie. Trudno znaleźć większe miasto, gdzie nie byłoby jakiegoś upamiętnienia tych, którzy polegli w walce. Latem byłem w Równem, w centrum miasta usytuowano panteon z portretami żołnierzy, którzy zginęli na wschodzie. W innych miejscowościach są tablice na murach szkół, w których uczyli się polegli… Uczniowie o nich pamiętają i tak rodzą się nowi bohaterowie. To czynnik państwowo- i narodowotwórczy. Czy można było tego uniknąć? Nie wiem. Pamiętajmy, że tworzenie nowoczesnego społeczeństwa to jednak długotrwały proces, w którym nawet porażki per saldo okazują się krokiem naprzód. Rozmawiałem z ukraińskimi kolegami o pomarańczowej rewolucji. Byliśmy zgodni, że bez niej nie byłoby Majdanu.

Choć nie zakończyła się zwycięstwem.

Zakończyła się kłótnią w obozie pomarańczowych, zniechęceniem społeczeństwa i w gruncie rzeczy okazała się zmarnowaną szansą. Mimo to pokazała, że społeczeństwo może się policzyć i zorganizować.

Wspomniał Pan o pomnikach, więc zapytam o pomniki banderowców, które wzbudzają opór w polskim społeczeństwie.

Od ćwierć wieku trwa dialog polsko-ukraiński, ale równocześnie pamięć społeczna polska i ukraińska ciągle nie może się zejść, a odnoszę wrażenie, że coraz bardziej się rozchodzi. Każdy pamięta o własnych ofiarach. Broń Boże nie porównuję polskiej i ukraińskiej skali, bo jest ona różna, ale pamiętajmy, że po stronie ukraińskiej też ginęli cywile, też ginęły kobiety i dzieci.

To były akcje odwetowe, także straszne, na ukraińskie rzezie.

Szczerze mówiąc, nie lubię tego określenia, choć w warstwie chronologicznej jest słuszne - mimo że część ukraińskich badaczy uważa inaczej, moim zdaniem, w 1943 roku na Wołyniu miała miejsce skoordynowana akcja OUN-B, na którą strona polska odpowiedziała. Ale sam zwrot „akcja odwetowa” (niekiedy występuje w wariancie „odwetowo-odstraszająca”) jest takim samym eufemizmem jak „tragedia wołyńska”, a tak na Ukrainie określa się zbrodnię wołyńską. Niby to też prawdziwe (bo przecież była to tragedia!), ale jednak nie do końca oddaje istotę rzeczy. Poza tym ta semantyczna żonglerka powoduje, że zapominamy o tym, iż za przywołanymi określeniami kryje się tysiące niewinnych ofiar. Może przykład: tylko jednego dnia, 10 marca 1944 roku, na terenie powiatu hrubieszowskiego żołnierze polskiego podziemia zabili ponad 1200 osób, w tym większość stanowiły kobiety i dzieci. Nie jestem pewien, czy zwrot „akcja odwetowa” załatwia w tym przypadku sprawę.

Nie osiągniemy porozumienia, jeśli każda strona eksponować będzie własne krzywdy.

Zgadza się, ale tak się najczęściej dzieje. Jak powiedziałem, istnieją dwie różne pamięci. Każda ze stron pamięta tylko o swoich ofiarach i o swoich bohaterach. Klasyczny przykład to Stepan Bandera, który ma pomniki na Ukrainie, a dla Polaków zawsze będzie postacią kontrowersyjną.

Zbrodniarzem wojennym.

Bandera nie odpowiada za Wołyń. Siedział wtedy w obozie w Sachsenhausen. W okresie II RP był członkiem organizacji, która posługiwała się także terrorem, zaś w 1941 roku został aresztowany i osadzony w obozie w Sachsenhausen w tym samym bloku, w którym umieszczono Stefana Grota-Roweckiego. Niewiele osób zresztą wie, że inny członek OUN-B osadzony w obozie, Jewhen Stachiw, pomagał dowódcy AK w przygotowaniach do ucieczki. Niestety, planu tego nie udało się zrealizować i jak wiadomo, generał został zamordowany przez Niemców.

Ale współtworzona przez Stepana Banderę Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów ponosi odpowiedzialność za organizowanie mordów polskiej ludności na Wołyniu i w Małopolsce wschodniej.

Bandera nie jest bohaterem z mojej bajki, więc nie zamierzam go bronić. Stał on na czele tej frakcji OUN, która dokonywała zbrodni. I w jakimś sensie faktycznie jest jej symbolem. Z drugiej strony, dzisiejsza pamięć o Banderze na Ukrainie także w dużej mierze polega na tym, że dla wielu jest on po prostu symbolem walki z komunizmem. Do wykreowania go przyczynili się zresztą sami Sowieci, dokonując na niego udanego zamachu w Monachium w 1959 roku. Zarówno jemu, jak i innym członkom podziemia nacjonalistycznego stawia się dziś pomniki nie za mordowanie Polaków, ale za walkę przeciw Sowietom.

Polacy twierdzą, że rzeź wołyńska była akcją zorganizowaną przez banderowców, zaś Ukraińcy przekonują, że to był bunt chłopski.

Sytuacja jest bardziej złożona. W środowisku ukraińskich historyków zdania na ten temat są podzielone. Choć faktycznie dominuje teza o „chłopskim buncie”, to jednak nie brakuje głosów o tym, że akcja miała charakter zorganizowany. Jest to stanowisko zbieżne z historiografią polską, która zresztą także nie we wszystkim jest jednolita. Osobiście uważam, że musiała być jakaś decyzja podjęta centralnie przez frakcję banderowską, aczkolwiek do tego, że zbrodnia przybrała aż takie rozmiary, przyczyniło się też wiele innych czynników. Choć w potocznej pamięci wschodnie województwa II RP funkcjonują jako swoista arkadia, tak naprawdę były to tereny, na których ciągle istniały napięcia na tle społecznym, religijnym, ekonomicznym i narodowościowym. Ówczesne rządy nie potrafiły lub nie chciały wielu z tych problemów rozwiązać, a niekiedy wręcz generowały nowe konflikty. Okres wojny, polityka obydwu okupantów wszystko jeszcze bardziej skomplikowały.

Był Pan na filmie „Wołyń” Smarzowskiego?

Tak. Film dobry, choć trochę nierówny. Są w nim fragmenty znakomite, nie tylko pod względem warsztatowym, ale też sceny kontrowersyjne, bez których spokojnie mógł się obejść. I chcę jasno powiedzieć, że nie chodzi mi tu o te najbardziej drastyczne, ukazujące zbrodnie. W ogóle odnoszę trochę wrażenie, że jest to film nakręcony przez Polaka o Polakach i dla Polaków. Nie jest to zarzut, tylko prosta konstatacja. Z pewnością dla osób słabiej obeznanych z tematyką właśnie ten obraz będzie punktem odniesienia, będzie kształtował wizję wydarzeń. Zresztą tak jest film promowany. Choć reżyser zastrzega, że jest to fabuła, często „Wołyń” jest określany jako film ukazujący tylko prawdę. Tym bardziej więc szkoda, że znalazły się w nim sceny oparte na stereotypach czy na nieprawdziwych faktach.

Recenzenci mówią o jednym takim fakcie, a mianowicie o „święceniu” siekier.

Tak, ale to niejedyny przykład. Wystarczy zobaczyć, jak ukazani są ukraińscy żołnierze we wrześniu 1939 roku: myślą tylko, jak by zdezerterować. A przecież w polskich mundurach walczyło wówczas ponad 100 tysięcy Ukraińców. W większości wykazali się odwagą i lojalnością, 8 tysięcy z nich zginęło, a dwa razy więcej zostało rannych. Dezercje oczywiście też się zdarzały, ale na większą skalę dopiero po 17 września, kiedy zjawisko to dotknęło także części żołnierzy narodowości polskiej. Inna scena to „grzebanie Polski”, Ukraińcy wrzucają Orła Białego do wykopanego w ziemi dołu. Nie słyszałem o takim przypadku na Wołyniu, tym bardziej z udziałem duchownego. A wracając do tego „święcenia”, to również nie znam żadnej takiej wiarygodnej relacji. Mam na ten temat własną hipotezę. Podejrzewam, że cała opowieść wzięła się z nieporozumienia. Otóż na Wołyniu uznawano dzień świętego Jerzego za początek wiosny, wypędzano więc bydło na łąki, a także święcono gospodarstwa i narzędzia, a zatem pewnie także widły i siekiery, które później zostały użyte do napadów na Polaków. Myślę, że z dużą dozą prawdopodobieństwa w pamięci ofiar i ich rodzin to wszystko zlało się w jedną scenę. Świadczyć to może, że wbrew obiegowej opinii, tak naprawdę Polacy i Ukraińcy mało wiedzieli o zwyczajach swoich sąsiadów, choć żyli obok siebie.

Trzeba także przyznać, że gdyby nie pomoc ukraińskich sąsiadów wielu Polaków by nie przeżyło. Uprzedzali o złych zamiarach, pomagali się Polakom schować przed prześladowcami, wywozili w bezpieczne miejsce et cetera.

Zgadza się. Wątek ten pojawia się w wielu wspomnieniach wraz z wdzięcznością dla swoich wybawców. Co ciekawe, opisy podobnych zachowań znaleźć można we wspomnieniach Ukraińców, którzy stali się obiektem polskich ataków. To świadczy tylko o jednym - także w tych nieludzkich czasach znalazły się osoby, które wiedziały, jak należy się zachować (często za cenę własnego życia).

Arcybiskup Michalik powiedział: „Nie potępiamy dzisiejszych Ukraińców za zbrodnię wołyńską z 1943 roku, ale mamy nadzieję, że się od niej uczciwie odetną”. Nie chcą się odciąć.

Ukraińcy sami muszą przemyśleć swoją historię, przepracować ją. Trudno jednak dyskutować o przeszłości, gdy toczy się wojna i gdy zagrożona jest po prostu niepodległość. Ale czy nic nie zostało zrobione? Nie zapominajmy o niezwykle ważnej i dziś jakby zapomnianej deklaracji podpisanej uroczyście w 2013 roku w Warszawie, między innymi przez zwierzchnika Kościoła greckokatolickiego metropolitę Swiatosława Szewczuka i ówczesnego przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski, wspomnianego przez panią arcybiskupa Michalika. Wyraźnie tam stwierdzono: „Pragniemy dzisiaj oddać hołd niewinnie pomordowanym, ale i przepraszać Boga za popełnione zbrodnie. [...] Wiemy, że chrześcijańska ocena Zbrodni Wołyńskiej domaga się od nas jednoznacznego potępienia i przeproszenia za nią. [...] Ofiarami zbrodni i czystek etnicznych stały się dziesiątki tysięcy niewinnych osób, w tym kobiet, dzieci i starców, przede wszystkim Polaków, ale także Ukraińców, oraz tych, którzy ratowali zagrożonych sąsiadów i krewnych. [...] Ofiara ich życia wzywa nas do szczególnie głębokiej refleksji, do gorliwej modlitwy o odpuszczenie grzechów i przebaczenie, a także o łaskę stawania w prawdzie wobec Boga i ludzi”. To niezwykle ważny dokument.

No ale jednak Rada Najwyższa Ukrainy podjęła uchwałę o uczczeniu uczestników walk o wolność, a między innymi z Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Armii Powstańczej. Wprowadzono zapis o odpowiedzialności karnej za pogardliwy stosunek do UPA i OUN.

Pamięta pani, kiedy ona została podjęta?

Na drugi dzień po wizycie prezydenta Komorowskiego w 2015 roku. Prowokacja?

Czy to była prowokacja - nie wiem. Z pewnością jednak termin nie najszczęśliwszy, o czym wkrótce Kijów mógł się przekonać po reakcjach płynących z Warszawy. Obecnie na Ukrainie dominuje - nie wiem, na ile prawdziwa - wersja, że był to przypadek. Jeżeli tak było, to ukraińscy politycy wykazali się co najmniej brakiem wyobraźni. Wspomniana przez panią uchwała była jedną z czterech tworzących pakiet „dekomunizacyjny” i dających między innymi dostęp do archiwaliów służb sowieckich. Co ciekawe, cały pakiet przegłosowany został praktycznie bez dyskusji. OUN i UPA nie zostały tam zapisane w sposób gloryfikujący, po prostu wymieniono je wśród innych formacji. Wspomniany przez panią przepis penalizujący, jak to określono, „zaprzeczanie faktu legalności walki o niezależność Ukrainy w XX wieku”, jest niezwykle ogólnikowy i niejasny. Zdaje się, że miał ulec nowelizacji, ale chyba do tego nie doszło.

Polski Sejm podjął z kolei uchwałę, w której użyto słowa ludobójstwo, co zabolało Ukraińców.

Polski parlament ma prawo podejmować takie uchwały, jakie uważa za stosowne, ale osobiście uważam, że źle się stało, iż nie doszło do wypracowania jakiegoś dokumentu, który mógłby być równocześnie przegłosowany przez stronę ukraińską. Zresztą część środowisk intelektualnych Ukrainy uchwałę tę przyjęła jako wbicie noża w plecy w sytuacji, gdy Ukraina walczy z Rosją. W czasie swego pobytu w Kijowie kilkakrotnie usłyszałem, że dotychczasowy dialog historyczny polsko-ukraiński, oparty na formule „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”, nie sprawdził się, i że wróciliśmy do początku lat 90.

No nie, profesor Balcerowicz mianowany doradcą prezydenta Petra Poroszenki z jednej strony, a z drugiej słyszę, że ukraińscy pracownicy uratują polską gospodarkę!

To bardzo dobrze, ale moim zdaniem, nie uda się spornych kwestii historycznych rozwiązać (zarówno na poziomie politycznym, jak i ogólnospołecznym) w jakimś dającym się przewidzieć czasie. Kto wie, może trzeba na to tylko kilku lat, a może jest to zadanie dla następnego pokolenia?

Przejdźmy do innego tematu. Ustalił Pan, że Anna Walentynowicz była z pochodzenia Ukrainką.

Tak jest. Latem tego roku zdobyłem w Równem potwierdzenie krążących od jakiegoś czasu pogłosek. Rozmawiałem z rodzeństwem Anny Walentynowicz - siostrą Olgą i bratem Wasylem.

Szok przeżył Sławomir Cenckiewicz, który swego czasu napisał książkę o Annie Walentynowicz, a nie sprawdził, skąd pochodziła. Tłumaczył się, że mu o tym bohaterka biografii nic nie powiedziała. Dlaczego Walentynowicz ukrywała prawdę o swoim dzieciństwie i pochodzeniu?

Nie wiem, teraz już się tego nie dowiemy.

Może dlatego że jest przyrodni brat walczył w oddziałach UPA ?

Nie sądzę, mogła o tym nawet nie wiedzieć. Choć z drugiej strony wiemy, że w wolnej Polsce jeździła do swojej rodziny. Nie zdążyła już zobaczyć się z ojcem, który zmarł w 1996 roku, ale regularnie odwiedzała rodzeństwo, utrzymywała kontakt z innymi krewnymi.

Barbara Szczepuła

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.