I po co nam był ten rozpad Związku Radzieckiego?

Czytaj dalej
Fot. Archiwum Kingi Lityńskiej
Anna Kot

I po co nam był ten rozpad Związku Radzieckiego?

Anna Kot

Jeszcze sześć lat temu była zwyczajną nauczycielką języka angielskiego w Poznaniu. Dziś Kinga Lityńska ma już na swoim koncie nagrodę za najlepszą książkę podróżniczą minionego roku, cztery lata życia i pracy w Chinach i za sobą tysiące kilometrów przemierzonych głównie autostopem po Europie i Azji - była już m.in. w Mongolii, Korei. Teraz mieszka w Indiach i pisze kolejna książkę. O Rosji.

Do Chin jechała Pani przez Rosję - od Petersburga aż po Irkuck. To czas i droga, o których warto osobno opowiedzieć…
Oczywiście i już napisałam książkę „Rosja poza Rosją”, w której przyglądam się mentalności samych Rosjan i narodów zamieszkujących dawny Związek Radziecki, czyli już po jego rozpadzie - na przykład Kirgizów i Kazachów. W Rosji byłam dwukrotnie - najpierw w drodze do Chin, do których jechałam autostopem trzy i pół miesiąca razem ze znajomą Daną. W tym czasie przejechałyśmy praktycznie połowę Rosji - właśnie od Petersburga po jezioro Bajkał. I drugi raz - w momencie, kiedy zakończył się mój drugi kontrakt w Chinach, postanowiłam zrobić sobie przerwę i wybrać się z Izakiem, przyjacielem z Kanady, na taki tour po Azji Centralnej. Planowaliśmy pojechać na zachód Chin do prowincji Sinczam, a potem do kraju Ujgurów. Zależało nam głównie na tym kraju, bo to zupełnie inne państwa - to nie są Chińczycy i nie mają ze sobą nic wspólnego.

Więc skąd się wziął na Waszej trasie Kirgistan?
No cóż, ponieważ przelot samolotem nie wchodził w grę, bo tylko podczas podróży lądem można najwięcej zobaczyć, wzięliśmy mapę, popatrzyliśmy, co jest za granicą i zobaczyliśmy Kirgistan - okazało się, że żadne z nas nie było tam, więc to najlepszy powód, aby tam pojechać. A że z kolei stamtąd blisko już było do Kazachstanu, zrobiliśmy bardzo dużą pętlę przez Morze Aralskie i Kaspijskie i pojechaliśmy do Rosji na wysokości Nowo-sybirska.

I po co nam był ten rozpad Związku Radzieckiego?
Archiwum Kingi Lityńskiej Kinga Lityńska w podróży

To już o wiele dalej, niż planowaliście.
A tak - to była piękna podróż autostopem, która pokazała, że ważniejsza jest droga niż jej cel. Na jej końcu był port Magadan nad Morzem Ochockim, miejsce zesłania więźniów politycznych z okresu stalinowskiego. Odległość z Nowosybirska to droga, która nie jest drogą w europejskim rozumieniu - mniej więcej co 100 kilometrów mamy luksus jechania po asfalcie przez... 2 km. A tak to żużel i piach. Region magadański to region podmokły. My byliśmy tam wiosną, a to ze względu na wieczną zmarzlinę, która latem roztopiona zamienia grunt w bagno, wciągając wszystko, co na nim jest. Dlatego domy budowane są na specjalnych palach. Właśnie w takim mieszkaliśmy - w Jakucku u Egora, naszego couchsurfingowego gospodarza. A stąd 2000 kilometrów przez Ust Nerę do Magadanu, jechaliśmy 5 dni w chmurze komarów - wlatywały do nozdrzy, połykałam chyba z 20 dziennie przy oddychaniu, wpadały do kubków, pod ubranie, komary były wszędzie i gryzły okropnie. To nie jest komar polski. Jeden komar jakucki jest jak trzy polskie, ale na szczęście nie przenoszą żadnych chorób. Wiózł nas Oleg - zamożny biznesmen, który pracował dla kompanii złotniczej. Bo w tej części Rosji wydobywa się złoto i dużo osób jest zatrudnionych w tej branży - a ceny są tu kosmiczne. Proszę sobie wyobrazić, że na przykład za 4 średnie pomidory zapłaciłam równowartość 35 złotych! To były pomidory na wagę złota.

Jak się jeździ stopem po Rosji?
Zaczęło się trochę strasznie - z Daną 6 lat temu wsiadłyśmy do gruzowika, a jego właściciel - starszy mężczyzna - już na dzień dobry mówi nam, żebyśmy nie myślały, że tak za darmo nas zabiera… Okazało się, że mamy z nim rozmawiać, aby nie zasnął za kierownicą…

To nie było tak strasznie. O czym rozmawia się, jadąc stopem albo z miejscowymi?
Co ciekawe, zestaw pytań tych kierowców, którzy nas zabierali, a potem mieszkańców Kirgistanu czy Kazachstanu - starszych czy w średnim wieku był taki sam: skąd jesteśmy, co tu robimy, dokąd zmierzamy, dlaczego tu przyjechałyśmy, co robimy na tej mroźnej Syberii, dlaczego podróżujemy z plecakami, dlaczego się przenosimy z miejsca na miejsce, zamiast utknąć nad tym Bajkałem i się nie ruszać, a potem wykupić samolot z powrotem do Polski. No i pytanie najważniejsze, kiedy byłam z Daną: gdzie są nasi mężowie i dlaczego oni nas puścili na koniec świata. Wiec po kolejnym tłumaczeniu, że nie mamy mężów, było pytanie, ile mamy lat albo odwrotnie, ile mamy lat i dlaczego nie mamy mężów, a jak już się nie zapytali, ile mamy lat, tylko się dowiedzieli, że nie mamy mężów, no to dopytywali, ile mamy lat, że w tym wieku nie mamy jeszcze mężów.

Zdziwiło to Panią?
Rzeczywiście ze względu na inną mentalność i ogromną barierę kulturową zaprzestałyśmy w końcu mówić prawdę, tylko na pytanie o mężów odpowiadałyśmy, że nasi mężowie w Polsce bardzo ciężko pracują, sfinansowali nam tę całą podróż i niestety nie mogli z nami pojechać, a my wybieramy się tam i tam i podawałyśmy informacje, że jedziemy konkretnie kogoś odwiedzić. To ludzi uspokajało, bo odpowiedź, że jedziemy przed siebie, nie wiemy dokąd, że nie mamy mężów i na dodatek w ogóle nie wiemy, czy znajdziemy pracę w Chinach, to było nie do pomyślenia. To się tym ludziom w głowie nie mieściło.

Ale podróż z Izakiem chyba już nie budziła takiego zdziwienia.
Przeciwnie - zestaw pytań był prawie identyczny, bo tylko ostatnie się zmieniło - ile mamy lat, czy mamy dzieci i gdzie te dzieci teraz są i kto się nimi zajmuje. Taka rozmowa podczas jazdy z przypadkowymi ludźmi to bardzo szczegółowe przesłuchanie obyczajowe. Ciekawe jest to, że w Indiach, gdzie teraz mieszkam, było to samo - podobny zestaw pytań, tyle że są jeszcze bardziej szczegółowe i nachalne. Gdyby to było w Polsce, to bym pomyślała, że to wścibstwo. Ale w innym kontekście kulturowym trudno mówić o wścibstwie. W Rosji takie pytania padały od osób, z którymi byliśmy razem w samochodzie albo w kawiarni. Widząc ludzi z plecakami, zagadywali, czasami też w Kirgista-nie , bo już na pierwszy rzut oka było widać, że nie jesteśmy stąd- inna uroda, jasna cera.

Jakich przestróg udzieliłaby Pani turystom udającym się w tamte rejony?
Nie chcę osądzać pochopnie i generalizować, ale na przykład w pociągu kazachskim zostaliśmy wielokrotnie okradzeni... z przedmiotów codziennego użytku - kubka, okularów, dezodorantów, nożyka i niestety pieniędzy. To ostatnie jeszcze rozumiem. Ale nie rozumiem, jak można komuś zabrać kubek, który jest zużyty?! Jak Chińczyk wchodzi do pociągu, ma tyle jedzenia, że je rozdaje. Rosjanin jest samowystarczalny - zrobi sobie zakupy dla siebie jak Polak. Natomiast Kazach nie ma niczego. A pamiętajmy, że Kazachstan jest ogromny - to 9. kraj co do wielkości na świecie. Wybudowano tu kolej transsyberyjską, która świetnie działa i jest najlepszym sposobem przemieszczania się z miasta do miasta. Kazach np. wie, że będzie w pociągu trzy dni, bo tyle trzeba czasu, aby przejechać z okolic Morza Aralskiego do Astany, stolicy kraju, ale nie ma przy sobie niczego. Nawet kubka. W związku z tym kursuje pomiędzy wagonami i pożycza. Tylko że zwykle już nie oddaje.

Spotkaliście w Kazachstanie Polaków?
Ani jednego. Ale może dlatego, że nie spędziłam za wiele czasu ani w Astanie ani w Almatach. Almaty to europejskie miasto i tam pracuje dużo nauczycieli języka angielskiego. Podróżując po Kazachstanie, a zrobiliśmy wielką pętlę, nie tylko Polaka nie spotkałam, ale w ogóle turysty. Kazachstan nie jest krajem turystycznym, tu przyjeżdżają do pracy w kompani wydobywczej głównie Amerykanie, ale też inni cudzoziemcy. I Kazachowie nie potrafią tego znieść, bo to jest pieniądz zarobiony tu, ale on stąd wycieka. A miejscowi, jak byli biedni, tak są. My w Kazachstanie nie czuliśmy się mile widziani, na czole spotykanych ludzi było napisane: Po coście wy tu przyjechali? Często dawali nam do zrozumienia, że powinniśmy wracać do siebie, bo nas tu nie chcą. Wydawało się im, że jesteśmy Amerykanami i nie przyjechaliśmy wcale na wakacje, by dać im zarobić, tylko żeby zrobić interes i nic nie zostawić dla mieszkańców Kazachstanu.

Z czego się więc oni utrzymują?
Z rybołówstwa, ale pamiętajmy, że Morze Aralskie i ludzie, którzy tu mieszkają, zostali ofiarami nieudolnego planu irygacyjnego Rosjan. Jeszcze w latach 60. XX w. było to czwarte pod względem powierzchni jezioro na Ziemi. Od tego czasu stale kurczy się z powodu odprowadzania wody z zasilających jezioro rzek Amudarii i Syrdarii w celach irygacyjnych. Już w roku 1918 władze radzieckie zdecydowały, że na suchych połaciach Republik Kazachskiej, Uzbeckiej i Turkmeńskiej, wzdłuż Amudarii i Syrdarii uprawiana będzie bawełna, która ma się stać „białym złotem”, podstawą ekonomii tych republik. W wyniku tych działań w regionie doszło do jednej z największych katastrof ekologicznych w historii ludzkości. Woda uszła, została sól - wymarły wszystkie rośliny i zwierzęta, linia brzegowa się cofnęła, ludzie nie mieli dostępu do morza. W ostatnich latach świat ratuje morze, rzeczywiście woda już wraca. Myśmy właśnie mieszkali u takiego rybaka z jego rodziną w Bugunie, to wioseczka położona na końcu świata, nad brzegiem niegdyś ogromnego morza, które teraz stało się pustynią. To był fajny ludzki, dość przyjazny gość, natomiast jego córka - kobieta 30-letnia, a wyglądała na 45 lat, matka czworga dzieci, nie robiła nic innego tylko nalewała herbatę z mlekiem gościom, których jej ojciec przyprowadził do domu. Czuliśmy bezsilną wściekłość tej córki w stosunku do nas i pewnie wszystkich turystów, ale w tym patriarchalnych światku, jak ojciec postanowi, tak ma być.

To średnia przyjemność „gościć” u takich nieprzychylnych turystom ludzi.
Wytrzymaliśmy dwa dni - ale nie tyle z powodu tej „gościnności”, ale przede wszystkim byliśmy umęczeni tą beznadziejną atmosferą panującą w tym regionie - Bugun nazwałam krainą wiecznej nicości. Jazda wokół i po dnie niegdyś morza, a teraz stepu to rajd przez mozaikę wyblakłych twarzy, wyblakłych mieścin, wsi, wszystko jest takie smutne. Na szczęście woda, a tym samym życie do tej krainy powoli wraca, daleko do czasów świetności, kiedy morze dawało ludziom przyzwoite utrzymanie, ale i teraz ryby ich jakoś ratują - mężczyźni je łowią, a kobiety pracują w przetwórni ryb. Od ryb życie się tu zaczyna i na rybach się kończy.

Co innego Kirgizja…
Oczywiście, to przeciwieństwo Kazachstanu, którego mieszkańcy potrafią być bardzo złośliwi, niegościnni i ksenofobiczni. Do Kirgistanu przyjeżdża się turystycznie, jest tu mnóstwo ludzi z całego świata - dosłownie. Kirgistan jest przepiękny, mamy tu drugi Bajkał, jezioro Issyk-kul, okolone górami, taka sama różowa plaża, różowe kamienie, ale jest kanion, którego nie ma nad Bajkałem, no i owce, nieprzebrane ilości owiec - w Kirgistanie jest dwa razy tyle owiec co Kirgizów. Zamożni Kazachowie tu przyjeżdżają na urlop, a Rosjanie mają tu domy i ośrodki wypoczynkowe jeszcze sprzed rozpadu ZSRR. Niektórzy przyjechali tu na stałe, np. Olga, która pochodzi z Bracka, jednego z najbardziej zanieczyszczonych miejsc w Rosji, osiadła tu, gdy jej tata zaczął chorować. Kirgizi wyjeżdżają do Rosji po rubla, a Rosjanie do Kirgistanu na urlopy. „I po co był ten rozpad Związku Radzieckiego?” - pytała mnie Olga.

Nie wierzę…
No właśnie, ich życie dowodzi, jak granice między państwami są płynne. Musi upłynąć wiele pokoleń, zanim zmieni się ich mentalność, bo ludzie i tak podejmują życiowe decyzje według własnych korzyści, a nie według tego, jaka ustawa weszła w życie. Kiedyś był tu ZSRR, a teraz Kirgistan. No to co? Rodzice 8-letniej Nastii pracują na stałe (!) w Moskwie, a nią zajmuje się… nauczycielka matematyki. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, kiedy dziewczynkę rozpiera duma, że mama dzwoni do niej do szkoły, bo ona nie ma w domu laptopa, aby porozmawiać z nią przez Skypa. A dziewczynka jest pogodna i dumna z faktu, że mama pracuje w samej Moskwie. I tutaj jest to standard - więc wraca pytanie Olgi: i po co ten rozpad? Skoro wszystko się toczy tak samo - oni nawet mówią po rosyjsku.

A wydawać by się mogło, że to pierwsza rzecz, jakiej naród będzie chciał się pozbyć - języka okupanta.
A tak nie jest. Mało tego - ten rosyjski stał się paszportem po rosyjskiego rubla. Bo oni mają motywację, aby się go uczyć, bo Kirgistan jest strasznie biedny - ludzie zarabiają przede wszystkim na turystyce i nawet nie trzeba pytać o zniżki, bo tam jest wszystko tanie, mimo że zarobić trzeba latem, gdyż zimą nikt tam nie przyjedzie. My byliśmy zimą - na przykład w Arslandowie w takiej bardzo niby konserwatywnej mieścinie ludzie wytrzeszczali na nas oczy. Już sama nie wiedziałam, czy dlatego że jesteśmy zimą, czy dlatego że robię im zdjęcia, czy może dlatego że jestem w dżinsach.

Mówiła Pani, że w Kirgistanie można spotkać ludzi z całego świata.
Istotnie, piękno Kirgistanu wabi turystów nie tylko Rosji czy sąsiadów z Kazachstanu - są tu nawet Japończycy, Australijczycy, no i dużo Polaków… Ale podejście do turystów jest takie jak w Indiach - obcokrajowiec to chodzący bankomat. Turysta w marszrutce, lokalnych środkach komunikacji publicznej, to dla miejscowych zjawisko. Dziwią się, co mu robimy w marszrutce i to nie jest miły moment - natychmiast pojawiają się pretensje, dlaczego mamy takie wielkie plecaki i dlaczego się rozpychamy, chociaż postawiliśmy je na podłodze albo własnym siedzeniu, ale wszyscy już patrzą, dlaczego nie jedziemy taksówką. Ale podobnie było w Kazachstanie. Podchodzę do kierowcy i się pytam, kiedy odjedzie do fortu Szewczenko. „Zaraz pojedziemy” - odpowiada. Jak to zaraz. A gdzie pozostali pasażerowie? „Nie ma. Zapłacicie za wszystkich i jedziemy od razu. A co, wy nie macie pieniędzy?” No nie mamy. Mężczyzna popatrzył na nas z wyrzutem i pogardą. Cóż z nas za turyści, skoro jesteśmy biedni i nie stać nas na to, aby zapłacić za brakujących pasażerów...

Anna Kot

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.