Lunapark naszych dziadków

Czytaj dalej
Fot. Paweł Szumiec
Magdalena Huzarska-Szumiec

Lunapark naszych dziadków

Magdalena Huzarska-Szumiec

250 lat temu cesarz Józef II, mimo sprzeciwu arystokracji, oddał tereny łowieckie wiedeńczykom. To właśnie tu, 3 km od centrum Wiednia, powstał Prater - jedno z najstarszych wesołych miasteczek.

Wiedeński Prater to jedno z niewielu miejsc, gdzie w mgnieniu oka możemy przenieść się do czasów cesarskiej Austrii, zajrzeć do świata pradziadków, którzy niedzielne popołudnia spędzali, przechadzając się wśród strzelnic, wirujących karuzeli, gabinetów osobliwości i wygrywających skoczne melodie kataryniarzy. Biegające wokół nich dzieci oblepiała słodycz waty cukrowej i pewnie tylko dlatego nie zwracały uwagi na panny służące spacerujące pod rękę z kawalerami.

Po przechadzce trzeba było koniecznie wpaść na kufel piwa do jednej z wielu restauracji, co udawało się, gdy żonie zapewniło się rozrywkę w teatrzyku marionetek, kuszącym atrakcyjnym repertuarem. No, chyba że właśnie występowała na scenie kobieta z brodą lub inne dziwo w postaci pechowego błazna Hanswursta, to i samemu warto było popatrzeć.

Diabelskie koło z wagonikami przypominającymi stare tramwaje kręci się nad miastem od 1897 r.
Paweł Szumiec Na Praterze ma się ochotę spróbować wszystkich dostępnych tam rozrywek...

Cesarz Józef II może tylko pójść do krypty?

A wszystko to dzięki cesarzowi Józefowi II, który równo 250 lat temu, w 1766 r., wydał dekret przekazujący tereny łowieckie Habsburgów mieszkańcom Wiednia. W dokumencie czytamy: „Ogłaszamy wszem i wobec, że Prater od teraz i w przyszłości będzie dostępny dla każdego, o każdej porze roku i dnia, bez względu czy w celu udania się na spacer, przejażdżkę konną lub dorożką. Każdemu wolno również bawić się balonami, grać w kręgle lub cieszyć się innymi dozwolonymi grami według upodobania”.

Ale sobie cesarz narobił tym kłopotu. Arystokraci byli wściekli. Jak to możliwe, że na tereny, na których mogli do tej pory przebywać jedynie dobrze urodzeni, wtargnie pospólstwo. Elegancko ubrani panowie robili niezadowolone miny, wyfiokowane damy prychały na samą myśl o takiej degradacji zielonych terenów, do których całe towarzystwo miało rzeczywiście blisko, bo leżą one jedynie 3 km od ścisłego centrum Wiednia.

W końcu Józef II nie wytrzymał tych niezadowolonych szeptów za swoimi plecami i inteligentnie oświadczył: „Jakbym miał się spotykać tylko z dobrze urodzonymi, musiałbym siedzieć cały czas w cesarskiej krypcie”.

Tak więc od tego czasu arystokraci byli „narażeni” na to, że podczas przejażdżek konnych spotkają ludzi z gminu, zmierzających do wesołego miasteczka, które szybko tam powstało, albo wybierających się do jednego z szynków, wyrastających na Praterze jak grzyby po deszczu.

Oczywiście te tańsze oddalone były od głównej alei, przy której najbogatsi mieli swoje kawiarnie. Podjeżdżali pod nie powozami. Ale ponieważ dobrze było się tam pokazać, damy wysiadały wcześniej, przechadzając się po parku w nowych kreacjach, zakryte szczelnie przed słońcem cieniem modnych parasolek.

Do dziś zresztą Prater odwiedza arystokracja, obstawiając swoich faworytów na organizowanych tu wyścigach konnych. I kiedy nawet wybudowano nowoczesny tor jeździecki pod Wiedniem, towarzystwo z wyższych sfer odmówiło wyjazdów tam, uważając, że wiekowej tradycji trzeba być wiernym. Zresztą wszyscy wiedeńczycy są wciąż wierni Praterowi. Uważają, że to właśnie tu najlepiej uprawia się jogging, jeździ na rowerach czy po prostu wyprowadza psa na spacer. Nie omijają także lunaparku, wokół którego wciąż roztacza się aura rozrywek naszych pradziadków.

Diabelskie koło z wagonikami przypominającymi stare tramwaje kręci się nad miastem od 1897 r.
Paweł Szumiec Diabelskie koło z wagonikami przypominającymi stare tramwaje kręci się nad miastem od 1897 r.

Szaleństwo diabelskiego koła i karuzeli łańcuchowej

Postanowiłam zabawić się na najstarszych urządzeniach, które są chlubą wesołego miasteczka. Przejeżdżając przez Wiedeń, niemal z każdej strony możemy dostrzec diabelskie koło, które kręci się nad miastem od 1897 roku. Doczepiono do niego wagoniki przypominające stare tramwaje. Karuzelę zaprojektował angielski inżynier Walter Basset i była ona w XIX wieku wielkim hitem nie tylko w stolicy Austrii, ale również w Chicago, Londynie i Paryżu.

Jednak wiedeńskie diabelskie koło jest wyjątkowe, bo odegrało istotną rolę w znakomitym filmie „Trzeci człowiek” z Orsonem Wellesem. Dlatego kilka miesięcy temu zostało wpisane przez Europejską Akademię Filmową na listę „Skarbów europejskiej kultury filmowej”, na której znajdują się m.in. Schody Potiomkinowskie w Odessie.

Przejażdżka tą karuzelą to wielka frajda, ale ponieważ kręci się ona dość wolno, nie podnosi poziomu adrenaliny jak zabawa na jednej z najwyższych na świecie karuzel łańcuchowych. Praterturm wywozi śmiałków na wysokość 117 metrów, po czym zaczyna wirować z prędkością około 60 km/h. Daję słowo, że wrażenie jest niezapomniane, choć trudno było mi namówić towarzysza zabawy, by choć na chwilę otworzył oczy. Gdy to w końcu zrobił, przyznał mi rację, że podziwianie urody Wiednia z tej wysokości to wyjątkowe przeżycie.

Po takich atrakcjach musiałam się trochę uspokoić. Świetnie służy temu jeszcze jedna wiekowa rozrywka, czyli Toboggan. Dostaje się tu parciany worek, z którym trzeba wspiąć się na niezbyt wysoką wieżę. A potem, tak jak nasi pradziadkowie, wskakujemy do worka i zjeżdżamy krętą rurą przypominającą tę z dzisiejszych aquaparków.

Tak zrelaksowani, możemy udać się do jednego z pałaców strachu, które potrafią wyrwać nas z pozornie bezpiecznego świata. Na Praterze jest ich sześć, a najstarszy to ten z figurą ogromnego goryla przed wejściem.

Piwo, golonka i pyszny langosz

Jak dla mnie na jeden raz wystarczyło atrakcji, choć przecież Prater ma mnóstwo nowoczesnych urządzeń, takich jak katapulta, wieża swobodnego spadania, kolejki górskie czy kanał aerodynamiczny, na których można bawić się niejeden dzień. My jednak staraliśmy się wczuć w atmosferę dawnego Prateru, więc najpierw zjedliśmy tradycyjnego langosza, czyli sprzedawanego wszędzie placka zamoczonego w czosnkowym sosie, a następnie udaliśmy się do Schweinerhausu.

Tu, w dużym ogrodzie, podzielonym na części noszące nazwy dzielnic Wiednia, żeby można było się łatwiej odnaleźć, koniecznie trzeba wypić oryginalne piwo Budweiser i zjeść golonkę. Oczywiście pod warunkiem że ktoś nie przestraszy się jej rozmiarów. Ja na samą myśl o ilości kalorii, które ma w sobie to danie, salwowałam się ucieczką, choć dzisiaj tego żałuję, szczególnie gdy przypomnę sobie zadowolone miny ludzi zajadających się tym przysmakiem.

Ale przecież wiedeński Prater będzie stał jeszcze przynajmniej kolejne 250 lat, więc na pewno do niego wrócę. Bo gdzie jak gdzie, ale tam można naprawdę poczuć się jak dziecko i bezkarnie korzystać z jarmarcznej rozrywki w starym dobrym stylu.

Magdalena Huzarska-Szumiec

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.