Kasia Moś: Nic nie przyszło mi w życiu bez wysiłku

Czytaj dalej
Paweł Gzyl

Kasia Moś: Nic nie przyszło mi w życiu bez wysiłku

Paweł Gzyl

Kasia Moś podjęła się ryzykownego zadania – przełożenia na język muzyki rozrywkowej kompozycji Stanisława Moniuszki. W realizacji tego projektu wzięli udział jej najbliżsi – tata Marek Moś, który jest kierownikiem słynnej orkiestry Aukso i brat Mateusz Moś, który jest jej muzykiem. Z okazji premiery albumu „Moniuszko 200” piosenkarka opowiada nam o swych rodzinnych relacjach.

- Jak narodził się pomysł na zaśpiewanie przez ciebie kompozycji Stanisława Moniuszki?

- W 2019 roku mój tata przypomniał nam o dwusetnej rocznicy urodzin Stanisława Moniuszki. Wiedział, że już od czasu studiów marzyło mi się przełożenie dzieł któregoś z klasycznych polskich kompozytorów na język współczesnych piosenek. Wypożyczyliśmy oryginalne nuty z Akademii Muzycznej w Katowicach i wybraliśmy jedenaście pieśni, które mój brat Mateusz i Mateusz Kołakowski zaaranżowali na współczesną modłę. Co roku odbywa się na Żuławach festiwal, na którym gra Elbląska Orkiestra Kameralna. Występują na nim goście z różnymi projektami. I to właśnie tam zagraliśmy pierwsze cztery koncerty w kościołach z tamtejszą orkiestrą, a potem finałowy w katowickim NOSPR-ze z udziałem orkiestry Aukso pod batutą naszego taty. Ten ostatni występ został zarejestrowany i wydany na płycie CD i DVD.

- Nie bałaś się zmierzyć z takim klasykiem jak Moniuszko?

- Chyba nie należę do osób, które takich spotkań się obawiają. Może znajdą się tacy, którym się to nie będzie podobało, ale to przecież normalne.

Jeżeli przykładamy się mocno do tego, co tworzymy i jest to rzetelnie wykonana praca, w którą wierzymy – to znajdzie się odbiorca, który tę pracę doceni.

Już niejeden raz młodzi wykonawcy brali na warsztat utwory znakomitych kompozytorów. Ponoć większość z nich jest zadowolona, że młodsze pokolenia inspiruje się ich twórczością, nadając jej nowoczesny charakter i przybliżając ją nowemu gronu słuchaczy.

- Twój brat i Mateusz Kołakowski stworzyli bardzo oryginalne aranżacje. Jak się w nich odnalazłaś?

- Otrzymywałam na bieżąco od obu Mateuszy fragmenty pieśni Moniuszki w tak zwanych plikach midi, które, jak wiadomo, znacznie obniżają jakość muzyki. Dlatego długo nie miałam pojęcia, jak finalnie to zabrzmi. Wewnętrznie wiedziałam, że będzie to ciekawe pod względem różnorodności. A to dla mnie bardzo ważne. W efekcie pierwsza próba z Elbląską Orkiestrą Kameralną skończyła się u mnie gęsią skórką. Podobnie było na wszystkich koncertach. A naprawdę rzadko mi się to zdarza. Wtedy zrozumiałam, że jeśli ta muzyka działa na mnie w ten sposób, to słuchacze też te nasze interpretacje polubią.

- Co cię najbardziej urzekło w tych aranżacjach?

- To, że każdy z tych utworów jest odmienny. Mateuszom zależało na różnorodności, wielobarwności, aby ten materiał nie był nużący. Kiedy artysta nadmiernie stara się, by jego piosenki były z „tego samego świata”, istnieje ryzyko, iż słuchacz nie zorientuje się, kiedy skończył się jeden utwór, a zaczął drugi. (śmiech) My chcieliśmy tego uniknąć i myślę, że to się Mateuszom udało.

- Klasykę śpiewa się inaczej niż pop?

- Ja nie zaśpiewałam tych utworów w klasyczny sposób. Nie poradziłabym sobie bowiem z takim wokalnym zaśpiewem. Starałam się każdą z kompozycji Moniuszki wykonać odrobinę inną barwą, bawić się dźwiękiem i muzyką. Punktem wyjścia do zaśpiewania danej pieśni była oczywiście partytura Moniuszki, ale potem następowała już improwizacja.

- W niektórych momentach śpiewasz więc w typowy dla siebie... soulowy sposób. To było świadome?

- Nie do końca. Częściej decydowała podświadomość. Najbardziej soulowym utworem okazał się „Kozak”. Kiedy usłyszałam aranżację tej pieśni, od razu wiedziałam, że będzie ona jedną z moich ulubionych. Zaczyna się bardzo spokojnie – ale potem przechodzi na inne tony.

- Jak pierwsi słuchacze zareagowali na takie potraktowanie Moniuszki?

- Ponieważ pierwsze koncerty odbywały się w kościołach, odrobinę obawialiśmy się reakcji księży, czy nas po pierwszym utworze nie wyrzucą za drzwi. (śmiech) Ale ku naszej uciesze, i księża i osoby starsze, których na tych koncertach było zdecydowanie najwięcej - wykazywali wielki entuzjazm. Z kolei w NOSPR-ze słuchaczami byli głównie młodzi ludzie. Po koncercie, wielu z nich podchodziło do nas dziękując, że „otworzyliśmy” im drzwi do świata muzyki klasycznej i orkiestrowej. Mówili, że wydawał im się niezrozumiały, trudny, zamknięty. Że to muzyka dla melomanów. A tu okazało się, że jest zgoła inaczej. Dla mnie jako dla osoby pochodzącej z rodziny o tradycjach klasycznych, było to bardzo miłe. To był rodzaj nieprzymuszonej edukacji muzycznej.

- W NOSPR-ze miałaś okazję śpiewać ze stowarzyszeniem orkiestry Aukso, prowadzonej przez swego tatę. Czujesz się pewnie, mając ją za plecami?

- Bardzo. Jesteśmy bowiem sobie bardzo bliscy. Choć skład orkiestry się zmienia, to wiele osób gra w niej od początku – czyli od 22 lat. Spędziliśmy ze sobą wiele dni i nocy – chociażby na festiwalu nad Wigrami, który odbywa się już kilkanaście lat. Czuję się na scenie przez nich zaopiekowana i wspierana. Te ciepłe emocje przekładają się najczęściej na bardzo pozytywne koncerty. Zresztą poza tym, że tata jest dyrygentem, to w zespole gra również mój brat Mateusz oraz Mateusz Kołakowski, który jest naszym bliskim przyjacielem od czasu szkoły muzycznej. Niemal od zawsze trzymamy się razem.

- Inaczej pracuje ci się z tatą i bratem niż z muzykami, z którymi nie jesteś spokrewniona?

- Kiedy mamy jakieś projekty, oscylujące wokół muzyki klasycznej, to chyba w ogóle mocniej się wtedy stresujemy. A ja jestem taka, że częściej martwię się o Mateusza niż o siebie. Choć jestem od niego młodsza o dwa lata, to chyba przejęłam względem niego matczyną rolę. Poza tym rodzina zawsze szczerze powie nam, co myśli o tym, co robimy. Przyjaciele będą bardziej dyplomatyczni, a muzycy z orkiestry – nie będą chcieli nas urazić, więc możliwe, iż pewne kwestie przemilczą. Rodzina natomiast walnie prosto z mostu – i ja to bardzo cenię.

- Seniorem jest oczywiście wasz tata. To do niego należy ostatnie zdanie?

- Nie. Tak nie jest. Na pewno jednak zawsze pytamy się go o zdanie. Ponieważ jego opinia jest dla nas niezwykle istotna. Tato jest wspaniałym muzykiem, więc głupotą z naszej strony byłoby, aby nie zadawać pytań. (śmiech) W projekt „Moniuszko 200” właściwie się nie wtrącał, udzielił tylko Mateuszom kilku technicznych rad co do zapisów nutowych. Nie chciał więc niczego zmieniać – zaufał nam i, jak sam wielokrotnie powtarzał, był człowiekiem odpowiedzialnym za orkiestrę, która to wszystko razem spięła.

- Jako córka i syn Marka Mosia możecie liczyć na taryfę ulgową?

- Nie. Myślę, że wręcz przeciwnie. Ale to jest dobre, bo gdyby rodzice nas tylko chwalili, to pewnie byśmy byli bucyfałami zakochanymi w sobie. Całe szczęście rodzice zachowują zdrowy balans między pochwałami a krytyką.

- Tata jest perfekcjonistą?

- Totalnym. Wielkim pasjonatem zakochanym w swojej pracy. I my to mamy chyba po nim.

To dlatego staram się zawsze bardzo rzetelnie przygotowywać do wszystkich projektów i szukać w każdym „siebie”, swojego języka. Żeby nie odśpiewywać wykonywanych utworów, tylko każdemu oddać choć cząstkę swojej duszy i serca.

I niestety również jestem po tacie pracoholikiem. Nie potrafię odpoczywać. Kiedyś wydawało mi się, że jestem od niego inna, ale im jestem starsza, tym mocniej się przekonuję, że jestem taka sama jak on. To mnie czasem przeraża. (śmiech)

- Rodzice chcieli, żebyście poszli w ich ślady i dlatego zapisali was do szkoły muzycznej, kiedy byliście dziećmi?

- My sami też tego chcieliśmy. Pamiętam, jak byliśmy mali, to rodzice zabierali nas na festiwal „Kwartet śląski i jego goście”, który odbywał się w pałacu w Rybnej. Tata był wtedy prymariuszem kwartetu. Z jednej strony na koncertach się nam trochę nudziło, bo grana była muzyka współczesna, której w ogóle wtedy nie rozumieliśmy. Ale z drugiej – to był rewelacyjny czas. Bliski kontakt ze sztuką, z artystami, z tym „wariackim” światem. Dlatego wiedzieliśmy, że szkoła muzyczna to będzie miejsce, w którym będziemy chcieli spędzić swoje młodzieńcze lata.

- Uczyłaś się gry na wiolonczeli. Dlaczego ostatecznie odstawiłaś ją w kąt?

- Kocham brzmienie i barwę wiolonczeli, ale nie byłam w stanie poświęcić jej tyle czasu, ile powinnam. Niestety jak się na instrumencie nie ćwiczy, nie ma efektów. Mateusz był zupełnie inny. Opuszczał wszystkie lekcje, ćwicząc po 7-8 godzin dziennie, schowany na najwyższym piętrze naszej szkoły. Stąd dzisiaj ma taki warsztat. Zawsze zazdrościłam mu tego samozaparcia.

- To klasyczne wykształcenie przydaje ci się jednak dzisiaj do czegoś?

- Na pewno mi nie zaszkodziło. Nie to jednak jest najważniejsze. Najbardziej liczy się, ile pracy wkładamy w to, co robimy. Ważny
jest oczywiście talent. Pracowitość jest jednak najistotniejsza. Uważam jednak, że zbyt duża świadomość harmonii i dźwięków może nas również czasami ograniczać. Ludzie, którzy jej nie mają, mogą łączyć brzmienia w taki sposób, jaki wydaje się nie po drodze według książkowej wiedzy. Dlatego niekiedy brak wykształcenia może być nawet jakąś pozytywną wartością.

- A kiedy zaczęłaś poważnie myśleć o śpiewaniu?

- Bardzo wcześnie. Jako dziewczynka namiętnie oglądałam MTV, bo jeszcze wtedy grane były tam teledyski. Słuchałam też na kasetach mnóstwo zagranicznej muzyki. Byłam totalnie zafascynowana tą ekspresją i tego rodzaju wyrażaniem siebie. Zrozumiałam, że to będzie mój świat. Zaczęłam więc chodzić na lekcje śpiewu. Miałam wtedy czternaście lat. Śpiewanie było mi wtedy już tak bliskie, że wiedziałam, iż zwiążę swoją przyszłość z tym zawodem.

- Rodzice nie przestrzegali cię przed ciemnymi stronami show-biznesu?

- Zdawałam sobie sprawę, że to nie jest łatwy kawałek chleba. Mając siedemnaście lat, pojawiłam się na preselekcjach do Eurowizji z utworem Roberta Jansona. Wtedy po raz pierwszy musiałam zmierzyć się z falą internetowego hejtu. Niepotrzebnie czytałam komentarze. Jak każda nastolatka, byłam mocno zakompleksiona, więc te opinie bardzo mnie wtedy dotykały, wręcz załamałam się. Bałam się, że nie dam sobie w tym świecie rady, że mam za słaby charakter, że jestem zbyt wrażliwa.

- Show-biznes cię nie rozczarował?

- Szybko zauważyłam, że im ktoś jest bardziej utalentowany, tym przeważnie jest skromniejszym człowiekiem. Jak to w życiu, poznałam wielu wspaniałych ludzi w tym świecie, ale też wielu nieciekawych. Mnie samej nic nie przyszło bez wysiłku. Czasami miałam pretensje do losu o to, że u mnie jest ciągle ściana za ścianą. Zrozumiałam jednak, że jeśli się te trudności pokonuje, jest to lepsze dla naszej psychiki, szeroko pojęty „sukces” bardziej cieszy. Najważniejsze, żeby koncertować. Kiedy nie ma planów koncertowych, to się zamykam i jest mi ciężko. Czuję się jak z podciętymi skrzydłami, bez sensu życia. To może trochę przerażające, ale tak naprawdę jest.

- Mateusz jest starszy od ciebie o dwa lata. Opiekował się tobą za młodu?

- Mati jest cudownym bratem. Świetnym przyjacielem i po prostu fajnym facetem. Mało jest takich ludzi jak on. Ale to zawsze ja mu matkowałam. Dbałam, żeby był bezpieczny i szczęśliwy. My w zasadzie wiemy o sobie wszystko. Przynajmniej Mateusz o mnie. Zwierzam mu się z wszystkich aspektów życia. Dzięki temu wiem, że rodzina to największa wartość. Bardzo się cieszę, że wszyscy jesteśmy tak ze sobą blisko, mamy w sobie oparcie i obdarzamy się wielką miłością.

- Czasami bywa tak, że drogi rodzeństwa się rozchodzą. W waszym przypadku jest inaczej. Sprawiła to wspólna pasja do muzyki?

- Na pewno. Gdybyśmy wykonywali inne zawody, tak by to nie wyglądało. Ważne jest to, że Mati, oprócz tego, że gra w orkiestrze, to kocha muzykę rozrywkową. Dzięki temu komponuje dla mnie piękne piosenki. Nie wiem jak będzie w przyszłości, ale mam nadzieję, że będziemy obok siebie na scenie do późnej starości.

- Mateusz był z tobą w Kijowie na Eurowizji?

- Tak. On jest ze mną prawie zawsze. Mati ma w sobie niezwykły sceniczny magnetyzm. Przyciąga uwagę publiczności. Świetnie się rusza, gra na skrzypcach, czasem traktuje je niekonwencjonalnie, niemal jak gitarę. To dla widzów interesujące.

- Eurowizja pomogła ci w karierze?

- Na pewno otworzyła przede mną wiele drzwi, które wcześniej były zamknięte. Ale chyba najważniejsza jest wieloletnia praca, taka krok za krokiem.

- Dlaczego od razu po Eurowizji nie nagrałaś nowej płyty?

- Nie mam na to odpowiedzi. Ciągle pracujemy nad nowymi utworami, które publikujemy na bieżąco jako single. Najnowszy nosi tytuł „Mimi”. W sierpniu będzie można usłyszeć z kolei nasze interpretacje utworów Karin Stanek.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.