Tomasz Bochenek

Jacek Magdziński piłkarską sławę zdobył w Angoli. Nad Bałtykiem pobił rekord świata. 22 gole w meczu!

Jacek Magdziński w swoim biurze w Szczecinie. Teraz piłka jest dodatkiem do jego życia, a nie głównym zajęciem Fot. Andrzej Szkocki Jacek Magdziński w swoim biurze w Szczecinie. Teraz piłka jest dodatkiem do jego życia, a nie głównym zajęciem
Tomasz Bochenek

Swoje najważniejsze bramki Jacek Magdziński strzelał kilka lat temu w Afryce. Do kronik futbolu wpisał się jednak niedawno, zdobywając 22 gole – nikt wcześniej nie strzelił aż tylu w oficjalnym meczu piłkarskim. - Moja złota gwiazda czuwała nade mną po raz kolejny - uśmiecha się 35-latek.

Tęsknisz za Angolą? Za Afryką?

Hmm... Trochę tak. Na pewno tęsknię za Angolą w polską jesień i zimę.

To akurat oczywiste.

Nie tylko za ciepłem tęsknię. Pobyt w Angoli w dużym stopniu ukształtował mój charakter, moją historię życiową, ma wpływ na to, co dzieje się dalej. Przez ostatnie półtora roku jesteśmy z narzeczoną bardzo zajęci pracą, i jakoś nawet nie ma czasu myśleć o Angoli, aczkolwiek wakacje tam byłyby bardzo, bardzo mile widziane. Ale też rozdział życia pod tytułem Angola na pewno nie jest zamknięty. Po poznaniu tamtej kultury, obyciu się z nią, w sumie nawet dopasowaniu się w pewnym stopniu, nauczeniu języka, nie wierzę w to, by był już zamknięty.

Pozostały w twoim życiu jakieś angolskie nitki? Przyjaźnie, znajomości, kontakty, biznesy?

Ja w ogóle w pewnym momencie zacząłem przywiązywać większe znaczenie do relacji z ludźmi. Widząc swoje wcześniejsze niedociągnięcia, zacząłem bardziej o nie dbać. Zrozumiałem, że życie jest jednak długie i warto szanować wszystkich dookoła. W Angoli mam mnóstwo przyjaciół, z którymi utrzymuję kontakt - to i Angolczycy, i Polacy, prowadzący tam swoje projekty. Droga do Angoli jest dla mnie i Kingi otwarta cały czas.

Grałeś tam w piłkę, w czterech klubach, przez nieco ponad dwa lata, ale spędziłeś więcej. Co spowodowało, że zdecydowałeś się... że zdecydowaliście się wrócić do Polski?

Powodem zakończenia gry w Angoli była kontuzja kolana, ostatni mecz zagrałem tam w kwietniu 2017 roku. Jednak mieszkaliśmy tam do połowy 2018, Kinga miała swoje zobowiązania zawodowe. Ja poleciałem jeszcze do Angoli dwa razy w 2019 roku. W tamtym czasie ten kraj zaliczył dość mocny kryzys, stworzyły się dwa kursy waluty – uliczny i oficjalny. Teraz sytuacja trochę się poprawiła, ale z Kingą dziś korzystamy z tego, co jest w Polsce, tutaj patrzymy w przyszłość.
[polecane]8040903[/polecane]
Wszedłeś w zupełnie inną branżę niż piłka nożna. Nie ciągnęło cię do tego, żeby przy piłce zostać?

Mówiąc szczerze, ja nigdy jakoś mocno nie interesowałem się piłką nożną. W związku z tym zupełnie nie interesowała mnie wizja zostania trenerem piłkarskim. Prędzej - menedżera działającego w piłce, był taki pomysł, ale pandemia go popsuła. Zdecydowałem się więc wejść w temat odnawialnych źródeł energii, fotowoltaiki. Współpracujemy z firmą Krajowy Projekt Energetyczny, dobrze się w tym z Kingą czujemy. Zarząd, widząc nasze zaangażowanie, złożył nam propozycję otwarcia oddziału, zdecydowaliśmy się na Szczecin. I tam teraz mieszkamy. A piłki jakoś mocno mi nie brakowało. Nawet jak oglądam mecze, to raczej ze względu na konkretnych piłkarzy – na przykład Roberta Lewandowskiego, śledzę te wszystkie jego rekordy.

Powiedziałbym - jak niedzielny kibic, a nie facet, który ma w swoim CV prawie 20 klubów.

Tak, zdecydowanie. Jednak oglądanie piłki, kibicowanie to zupełnie coś innego niż granie w piłkę, które jest dla mnie czystą przyjemnością. Z tego nie zrezygnuję do końca życia. W ostatnich latach grałem na „orlikach”, aż tej jesieni zostałem odkurzony przez mojego kolegę Krzysztofa Sobieszczuka. To on, trener Wybrzeża Rewalskiego Rewal, namówił mnie do powrotu na duże boisko.

No właśnie, jak to się stało, że wylądowałeś w Wybrzeżu? Klubie z piątej ligi, na którego stadion masz ze Szczecina 130 kilometrów, kawał drogi.

No tak, kuriozalna sytuacja. Muszę powiedzieć, że wcześniej, kiedy mieszkałem jeszcze w Toruniu, miałem mnóstwo propozycji, nawet ze znanych klubów w Polsce. Odmawiałem, bo wiedziałem, że wisienką na torcie w mojej przygodzie z piłką był wyjazd do Angoli i zawodowe granie to już zakończony etap. Jeżeli chodzi o Wybrzeże Rewalskie Rewal, to wyniknęła pewna transakcja wiązana z Krzyśkiem: ja miałem do niego biznes, a on miał biznes do mnie - żebym wrócił do piłki i grał w jego drużynie. Kiedy na pierwszych treningach piłka zaczęła wpadać do siatki, od razu pojawiła się przyjemność, endorfiny.

Gracie na pięknie położonym stadionie w Niechorzu – pomiędzy Bałtykiem a jeziorem Liwia Łuża.

Położenie jest fenomenalne, i fenomenalne jest powietrze. Ustaliliśmy, że będę jeździł na jeden trening w tygodniu, jeden zrobię w Szczecinie, no i oczywiście będę grał w meczach. W drodze do Niechorza bardzo często pracuję.

Zajmujesz się przede wszystkim sprzedażą paneli fotowoltaicznych – tak jest czy spłycam temat?

Zajmujemy się z Kingą nie tylko sprzedażą, ale też tworzymy grupę doradców, którzy jeżdżą do klientów - to jest w Szczecinie nasze główne zadanie. Firma zajmuje się obsługą kompleksową. Montaże paneli, dokumentacja, wymiany liczników. Bardzo dużo pracujemy, jest boom na przemiany energetyczne w Polsce.

A w Wybrzeżu masz za sobą sześć meczów. I skromne 32 gole.

Ha, ha. Przed pierwszym meczem żartobliwie zadałem pytanie na swoim Facebooku, czy ja w ogóle jeszcze pamiętam, jak to się robi. W pierwszym meczu strzeliłem dwie bramki, w kolejnym - z lepszym rywalem, wtedy liderem naszej grupy – też dwie. Więc jeszcze coś tam pamiętam. Ale nie jest łatwo wrócić po tak długiej przerwie na boisko. Kiedy po meczach odwiedzam fizjoterapeutę - Piotrka Aleksandrowicza, z którym znamy się bardzo długo – pyta: „no i co tym razem?”. Naprawia mnie, doprowadza do takiego stanu, żebym mógł zagrać w kolejnym meczu. Zimą będę się musiał już lepiej przygotować, no i pociągnąć dalej ten wózek. Mamy postawione pewne cele i myślę, że klub stać na to - pod względem organizacyjnym, finansowym – żeby grać na wyższym poziomie. Gmina Rewal mocno się angażuje, infrastruktura klubu jest bardzo fajna, my mamy zapewnioną odnowę biologiczną w znanym kompleksie spa w Pogorzelicy. A ja cieszę się, że tyle już tych bramek padło.

Dobra, to czas pogadać o tym, co wydarzyło się 14 listopada. Rywali - piłkarzy Pomorzanina Nowogard - było tylko ośmiu. Wychodząc na boisko, mieliście pewnie świadomość, że jest szansa na niesamowity wynik.

Zacznijmy od tego, że jeżdżąc ze Szczecina poświęcamy niedzielę, swój czas na to, żeby rozegrać mecz. Chcemy poruszać się dla zdrowia, ale też podchodzimy do swoich obowiązków bardzo rzetelnie. I kiedy okazuje się, że rywal wychodzi na boisko w ośmiu, to ogarnia cię lekkie zdenerwowanie – kurczę, ty poświęcasz wolny czas, a ktoś tak niepoważnie podchodzi do sprawy... Mecz zresztą rozpoczęliśmy z przekonaniem, że rywale zrezygnują z gry po 15-20 minutach – na skutek jakichś udawanych kontuzji, no bo wtedy zapisany zostałby już wynik z boiska zamiast walkowera, którego chcieli uniknąć. No więc my przez te 15-20 minut chcieliśmy jak najbardziej podreperować swój bramkowy dorobek. Po zdobyciu gola nawet zabieraliśmy piłkę z bramki, żeby gra została szybko wznowiona. I tak zabieraliśmy tę piłkę aż do 90 minuty... No bo przeciwnik nie zszedł z boiska. Zachował się fair, tak jak my wobec niego. A nasz licznik zatrzymał się na 53 bramkach.

53:0, w Polsce nikt wcześniej tak wysoko nie wygrał.

Część osób neguje to osiągnięcie, ale chciałbym, żeby spojrzały od naszej strony. Tak tak mówię: poświęciliśmy niedzielę, żeby zagrać. To nie jest nasza wina, że ktoś niepoważnie traktuje obowiązki i przyjeżdża w ósemkę. My po prostu zrobiliśmy swoje. Ale też nie spinaliśmy się jakoś specjalnie, żeby wygrać jak najwyżej. Niech świadczy o tym fakt, że w drugiej połowie obok mnie w ataku grał nasz nominalny bramkarz, który zdobył trzy bramki.

Ty swoją pierwszą strzeliłeś w 1. minucie. Po siedmiu minutach miałeś w dorobku cztery gole, po półgodzinie dziesięć, a w pierwszej połowie strzeliłeś ich 14. W pewnym momencie straciłeś już rachubę, ile ich jest?

Szczerze mówiąc, ja w ogóle nie liczyłem tych bramek. Taki akurat mam dar, że piłka lubi mnie poszukać i w tym meczu często spadała pod moje nogi. A miałem jeszcze pięć czy sześć asyst, z siedem-osiem niewykorzystanych sytuacji. Po meczu podszedłem do sędziego: „no to policzmy, na czym się zatrzymało”. I sędzia powiedział, że strzeliłem 22 gole. Wieczorem jeden z dziennikarzy napisał do mnie, że to rekord świata. Tym bardziej miło i tym bardziej cieszę się, że moja złota gwiazda czuwała nade mną po raz kolejny i skończyło się na dwudziestu dwóch, a nie na dwudziestu czy dwudziestu jeden.

Na boisku nie pomyślałeś o tym, że możesz iść na jakiś rekord?

Nie, w ogóle. Z trybun dostaliśmy w pewnym momencie sygnał, że najwyższy dotychczas wynik (w oficjalnych meczach w Polsce – przyp. boch) to 46:0, dlatego chcieliśmy wygrać wyżej. Ale jeżeli chodzi o moją indywidualną statystykę, to nikt się nad tym nie zastanawiał. Gdybyśmy na boisku wiedzieli, że dotychczasowy rekordzista strzelił w meczu 21 bramek, to może bym tych goli zdobył jeszcze więcej, albo wręcz przeciwnie: koledzy częściej by mi podawali piłkę, a presja by spowodowała, że bramek zdobyłbym mniej. Nie ma co gdybać. Fajnie - jeszcze raz podkreślę, że strzeliłem o jedną więcej, a nie o jedną mniej od poprzedniego rekordu.

Piłkę zabrałeś sobie na pamiątkę?

Nie, ale może to jest dobry pomysł. Bo te piłki cały czas tam są. Chyba będę musiał zadzwonić do prezesa, żeby taką piłkę mi sprezentował.

Mówisz, że czuwa nad tobą złota gwiazda. To fakt, jesteś chyba w czepku urodzony.

Przeczytałem w jednej z książek, że im więcej pracuję, tym mam więcej szczęścia - taka to jest zależność. Lubię wchodzić w drzwi, które jeszcze nie były otwarte i wyciągać z tych doświadczeń wnioski. W piłkarskim życiu zwiedziłem wiele klubów – ktoś powie, że to nie jest fajne i będzie miał rację – ale mnie te wcześniejsze przeżycia pozwoliły przetrwać w Angoli, w ogóle pozwoliły mi zdecydować się na to, żeby tam pojechać. Rzeczywiście, mogę powiedzieć, że jestem w czepku urodzony i mam nadzieję, że tak będzie dalej. Oby zdrowie dopisywało, to można szczęśliwie żyć na tym świecie.

No i jesteś dowodem na to, że nie trzeba być piłkarzem wielkim, wybitnym, żeby przeżyć fajną piłkarską przygodę. Czy wręcz wpisać się do historii futbolu.

Zdecydowanie powiem, że wystarczy po prostu marzyć i nie bać się sięgnąć po te swoje marzenia. Na 18. urodziny dostałem od rodziców kartkę, na której było napisane: „Być przez całe życie niezależnym, szczęśliwym i wolnym człowiekiem, mieć odwagę, by wzbić się wysoko, przekroczyć magiczne granice i nie bać się spełniać swych marzeń”. Ja może dostałem troszeczkę mniej talentu do piłki nożnej niż inne osoby, które go nie wykorzystują. Ale mam ogromną radość z gry w piłkę, z możliwości zdobywania bramek, z ruchu. A z tego, co życie nam przynosi, musimy sobie układać schody i wchodzić wyżej.

Tomasz Bochenek

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.