I LO im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu świętuje stulecie: 10 powodów, by przez kolejne 100 lat kochać "Marcinka"

Czytaj dalej
Fot. Robert Woźniak
Magdalena Baranowska-Szczepańska

I LO im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu świętuje stulecie: 10 powodów, by przez kolejne 100 lat kochać "Marcinka"

Magdalena Baranowska-Szczepańska

I Liceum Ogólnokształcące im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu, zwane popularnie „Marcinkiem”, obchodzi jubileusz 100-lecia. W połowie maja na dwudniowe świętowanie zjadą się setki absolwentów z całego kraju i świata. I wszyscy powiedzą to samo: można zdać maturę i skończyć „Marcinka”, ale tej szkoły tak naprawdę nigdy się nie opuszcza. Ta szkoła pozostaje w każdym na zawsze...

Budynku z czerwonej cegły mieszczącego się przy Bukowskiej 16 nie sposób przegapić. Gmach w stylu neogotyckim zaprojektował architekt Fust. Budowa trwała dwa lata i zakończyła się w 1903 roku. Na placu o powierzchni około 12 000 metrów kwadratowych znalazł się budynek główny z przybudówkami na mieszkania dyrektora i woźnego, stojąca oddzielnie sala gimnastyczna, żwirowane boisko oraz ogródek.

Z dawnych kronik wyczytać można, że do 1919 roku działało tu niemieckie gimnazjum „Konigliches Auguste - Victoria - Gymnasium”.

Początek

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości szkoła przeszła w polskie ręce. Komisariat Naczelnej Rady Ludowej w Poznaniu 1 kwietnia mianował na dyrektora szkoły Antoniego Borzuckiego, który przystąpił do zorganizowania w tym budynku polskiej ośmioletniej szkoły dla młodzieży męskiej - Państwowego Gimnazjum im. Karola Marcinkowskiego. 1 maja 1919 roku nastąpiła inauguracja roku szkolnego. I właśnie tę datę uznaje się jako datę narodzin „Marcinka”. Symbolem polonizacji szkoły było rozbicie przez uczniów czarnego orła pruskiego, wiszącego nad wejściem do szkoły od strony boiska.

W roku szkolnym 1919/1920 w gimnazjum tym uczyło się 358 uczniów narodowości polskiej i 299 niemieckiej. W 1933 roku w ramach reformy ośmioletnie gimnazjum zastąpiono czteroletnimi gimnazjami, kończonymi tzw. małą maturą. W kolejnych latach „Marcinek” przekształcił się w gimnazjum i liceum ogólnokształcące.

W okresie międzywojnia Gimnazjum i Liceum K. Marcinkowskiego należało do najlepszych - obok Gimnazjum i Liceum im. św. Marii Magdaleny – szkół średnich w Poznaniu. W gronie nauczycielskim znajdowali się także pracownicy naukowi Uniwersytetu Poznańskiego, co wpływało na wysoki poziom nauczania w „Marcinku”.

W 1948 roku szkoła została przekształcona w Liceum Ogólnokształcące nr 1 im. Karola Marcinkowskiego, a w 1962 roku z inicjatywy ówczesnego dyrektora - Ludwika Grai - wprowadzono klasy z poszerzonym programem nauczania języka francuskiego. W 1967 roku szkoła stała się placówką koedukacyjną, a po maturze pierwszych absolwentek w 1971 roku dziewczęta zyskały przewagę w uczniowskiej społeczności. I taki stan trwa do dziś.

Absolwenci

Przez 100 lat mury „Marcinka” opuściło 13 273 absolwentów. O szkole mówi się, że jest kuźnią lekarzy i prawników. Ale nie tylko. Wśród absolwentów znajduje się wiele osobistości z różnych profesji, m.in. Jerzy Waldorff (matura 1928) - pisarz i publicysta muzyczny, Stefan Stuligrosz (matura 1946) - dyrygent, twórca „Poznańskich Słowików”, Lech Trzeciakowski (matura 1951) - historyk, profesor UAM, Wojciech Kruk (matura 1964) - biznesmen i senator, Stanisław Barańczak (matura 1964) - poeta, tłumacz, krytyk literacki, profesor Harvardu, Filip Bajon (matura 1965) - reżyser filmowy, Jan Węglarz (matura 1965) - informatyk, profesor PP, Wojciech Fibak (matura 1971), tenisista i biznesmen, Dominika Kulczyk, filantropka i biznesmenka (matura 1995) oraz Katarzyna Bujakiewicz (matura 1991), aktorka.

- Wybrałam „Marcinka” ze względu na poszerzony język francuski i wydawało mi się, że to jest fajna szkoła. Nie pomyliłam się. Spotkałam w niej wspaniałych nauczycieli, koleżanki i kolegów - wspomina Katarzyna Bujakiewicz.

- Profesor Dymitrowski, polonista był genialnym nauczycielem. Motywował mnie do pracy, pozwalał chodzić na próby do Teatru Nowego i później, gdy byłam już w szkole teatralnej, bardzo to doceniałam. Umiałam więcej od innych, a to była zasługa polonisty z „Marcinka”.

Kasia przyznaje, że często odwiedzała gabinet dyrektora. Była rozśpiewana i pełna humoru. Trudno jej więc było usiedzieć na lekcji w ciszy i spokoju.

- Byłam klasowym przewodnikiem głupot. Tańczyłam na stole, śpiewałam na korytarzu, na którym głos bardzo się niósł - opowiada z uśmiechem i dodaje: - Dyrektor Pietrucha był wyrozumiały i na upomnieniach się zawsze kończyło.

Aktorka miała grupę koleżanek, z którymi się trzymała w szkole i spotykała po lekcjach. Był czas na ukochane konie, był też czas na teatr. Najsurowszą nauczycielką była rusycystka. - Lekcje z nią to było jak szkolenie w wojsku - opowiada.

Leszek Łuczak, Tomasz Sioda i Jan Jasiczak maturę pisali w 1964 roku. Przyjaźnią się do dziś.

- Nauczyciele uczyli nas myśleć i zdobywać wiedzę, nie chcieli wszystkiego podawać na tacy - wspominają. Dziś spotkali się w tym samym miejscu co wtedy, kiedy odbierali świadectwa i zapozowali do zdjęcia od lewej: Tomasz Sioda - były ordynator Oddziału Neonatologii szpitala przy Lutyckiej, Jan Jasiczak - emerytowany profesor Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu i Leszek Łuczak - doktor politologii, przedsiębiorca.

- Ta szkoła jest wyjątkowa i zostaje w sercach na zawsze

- mówią wspólnym głosem.

Stowarzyszenie

Od 1989 roku działa Stowarzyszenie Wychowanków Gimnazjum i Liceum im. Karola Marcinkowskiego. Prezesuje mu charyzmatyczny profesor Gerard Sowiński (pseudonim Barnaba), nauczyciel języka polskiego, który w szkole pracował w latach 1960-1980.

- Można zdać maturę i skończyć „Marcinka”, ale tej szkoły tak naprawdę nigdy się nie opuszcza. Ta szkoła pozostaje w każdym na zawsze - podkreśla prof. Sowiński i dodaje: - W szkole najważniejsze wcale nie są rankingi, choć oczywiście pewien poziom trzeba trzymać, ale z nimi bywa różnie. Najważniejsze jest to, z jakimi ludźmi się człowiek spotyka, co z siebie daje i co dostaje od innych.

Stowarzyszenie dba o „Marcinkowiczów”, którzy potrzebują pomocy. Funduje stypendia dla najuboższych uczniów, pomoc materialną dla emerytowanych nauczycieli, organizuje spotkania opłatkowe, jubileusze, stawia pamiątkowe tablice, organizuje szkolne wystawy, żegna także tych, którzy odchodzą.

Członkowie stowarzyszenia ufundowali wyjątkowy posąg Karola Marcinkowskiego, który przed głównym wejściem do szkoły pojawił się 15 maja 2005 roku (dzieło dłuta prof. Wiesława Koronowskiego). Uczniowie, wchodząc do szkoły, często robią sobie z nim selfie, przybijają „piątkę”, w dniu urodzin i przy okazji rocznic kładą kwiaty, zapalają znicze.

- Karol jest cool - mówią. - Taki pomnik przed szkołą to dla nas powód do dumy, a nie obciach - dodają.

W stowarzyszeniu od lat działa Teresa Krokowicz, która z „Marcinkiem” związana jest w sposób wyjątkowy. Pani architekt jest bowiem wnuczką Zygmunta Szymańskiego, który uczył w szkole w latach 1919-1922. Mury z czerwonej cegły opuścił także ojciec pani Teresy, mąż, jego dwaj bracia, żona jednego z nich i jej siostra oraz wszystkie dzieci Krokowiczów, a także ich zięć!

- Mam poczucie więzi i wspólnoty z tymi, którzy „Marcinka” skończyli i właśnie tego zazdroszczą nam inne szkoły - mówi pani
Teresa, autorka książki pod tytułem „Co pozostało? O rodzinach Kaszniców, Durskich i Szymańskich”, w której podkreśla także rolę szkoły w życiu swojej rodziny.

„W latach, kiedy Polska odzyskała niepodległość, szkoła, która dotychczas była narzędziem szerzenia w Wielkopolsce germanizacji, przeszła w ręce polskie. Był to kluczowy moment dla jej funkcjonowania w przyszłości. Pierwszy jej dyrektor – Polak Antoni Borzucki okazał si ę wybitnym organizatorem i pedagogiem. Dobrał sobie znakomite grono pedagogiczne, co pozwoliło w krótkim czasie osiągnąć wysoki poziom nauczania. Wkrótce szkoła stała się jedną z najlepszych szkół w Poznaniu. Bardzo surowe były kryteria rekrutacji oraz wymagania stawiane w trakcie nauki, a mimo to na jedno miejsce było kilku kandydatów. Były to bowiem czasy, kiedy oprócz wysokiego poziomu nauczania i rzetelnej pracy równie ważne było kształtowanie charakterów, postaw życiowych w duchu przywiązania do tradycji narodowych i światopoglądowych. To gwarantował „Marcinek”. Nauka w szkole była płatna, ale jak w wielu placówkach tego typu w tym czasie umożliwiano w niej naukę zdolnej i niezamożnej młodzieży, stosując liczne ulgi w opłacie czesnego. A więc była to szkoła elitarna, a jednocześnie egalitarna. Jej mury opuściło wielu wybitnych ludzi, którzy swoją działalnością przynosili i przynoszą chwałę nie tylko szkole, ale i miastu czy państwu”.

Dyrekcja

Banaszak, Pietrucha, Rybarczyk, Jackowska, Chojnacka… Alina Chojnacka jest od 18 lat dyrektorką „Marcinka”. Na fotelu szefowej szkoły zasiada najdłużej ze wszystkich. Jej charakterystyczny znak to czerwona szminka i przenikliwe spojrzenie. Z pozoru surowa i chłodna, ale - jak mówią uczniowie - to „zmyła”. - Jest dobra i wyrozumiała - podkreślają i dodają: - Konsekwentna, wymagająca. Potrafi słuchać i chce nas słuchać.

O swoich uczniach może mówić godzinami i to nie tylko o tych, którzy przywożą z kolejnych olimpiad złote medale. Dla niej liczy się każdy uczeń. Także i ten z problemami. Dlatego nie siedzi w swoim gabinecie, tylko chodzi po szkole. Rozmawia, słucha, przygląda się. - Podejmując decyzję o przystąpieniu do konkursu na dyrektora, wiedziałam, jak wysoką rangę i uznanie ma ta szkoła. Z jednej strony czułam się onieśmielona i niepewna, czy dam sobie radę i czy zaspokoję oczekiwania grona pedagogicznego, młodzieży i rodziców. Z drugiej strony potrzeba rozwoju zawodowego i wyznaczania sobie trudno osiągalnych celów pchała mnie w szacowne mury „Marcinka” - wspomina.

Nie zakładała, jak długo będzie dyrektorem. Dziś sama przyznaje, że trudno jej w to uwierzyć, że osiągnęła dojrzałość w „dyrektorowaniu”.

- Nie potrafię obiektywnie podsumować tego czasu - mówi.

- Zbyt dużo w nim zaangażowania, emocji, przeżyć wynikających z podejmowanych prób rozwiązywania osobistych problemów uczniów, ich rodziców i grona pedagogicznego. Oczywiście mam swoje satysfakcje, ale i poczucie nienasycenia. Wśród wielu ścieżek, na które zapraszałam społeczność szkolną, była i jest droga ku prawdziwym, inspirującym relacjom międzyludzkim, otwarciu na drugiego człowieka i świat, bo uważam, że jedną z moich głównych powinności jest stwarzanie przyjaznych warunków dla samorozwoju młodzieży i doskonalenia nauczycieli

- dodaje.

Absolwenci, nauczyciele, uczniowie, rodzice i przyjaciele mówią, że jest co najmniej 10 powodów do tego, by przez następne 100 lat kochać tę szkołę: tradycja, atmosfera, kreatywność. To tylko pierwsze trzy. Kolejne każdy dopowiada sobie sam...

Magdalena Baranowska-Szczepańska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.