Mirosław Okoński. Pogodził Lecha i Legię. Stał się ikoną poznańskiej piłki nożnej

Czytaj dalej
Fot. Archiwum Muzeum Sportu
Karol Maćkowiak

Mirosław Okoński. Pogodził Lecha i Legię. Stał się ikoną poznańskiej piłki nożnej

Karol Maćkowiak

Okoński do Lecha trafił jako 19-latek z Gwardii Koszalin. Powiedzieć, że jego talent eksplodował, to jak nic nie powiedzieć. Był idolem. W nim była nadzieja całego piłkarskiego Poznania.

Problem z młodym Mirkiem był tylko jeden - nieuregulowany stosunek do służby wojskowej. A że zapowiadał się na piłkarza wybitnego, ręce po niego wyciągnęła Legia, choć formalnie przecież wojsko. Czy „Okoń” musiał iść do Legii? Czy nie miał wyboru?

Mirosław Okoński po zakończonej karierze długo udzielał się w drużynie oldbojów. Na zdjęciu piłkę chce mu odebrać Piotr Świerczewski.
Archiwum Muzeum Sportu Mirosław Okoński to jeden z najlepszych piłkarzy w historii Lecha Poznań. Poprowadził Kolejorza do wielu sukcesów.

- Mogłem odmówić jako jedyny żywiciel rodziny. Ale co z tego? Za rok, dwa, kiedy córka by podrosła, by mnie wzięli siłą i nie wiadomo, czy nie zostałbym wojskowym w pełnym tego słowa znaczeniu. Skorzystałem z okazji, jaka się natrafiła. Trener Górski widział mnie w składzie, więc tym bardziej nie myślałem ani minuty - przyznaje Mirosław Okoński, z którym spotkaliśmy się przed meczem Lecha z Legią. - Nie ma się czego wstydzić. Dla mnie to historia życiowa, piłkarska. Nie żałuję tego, że skorzystałem z możliwości wyjazdu do Legii, w zasadzie do wojska. Warunki stworzono mi bardzo dobre, przez te ponad dwa lata, kiedy byłem w Legii, mogłem grać w piłkę, być w formie, a nie biegać po poligonie, budzić się rano na musztry. Dziękuję Legii za to, że mogłem grać w piłkę. Miałem tam wszystko, niczego mi nie brakowało, nie zmienia to jednak faktu, że nie chciałem zostać.

Okoński przytacza przykład Jerzego Wijasa z GKS-u Katowice.

Zaproponowano mu służbę w Legii - nie zgodził się. A potem już go nie było - zaginął, wywieźli go. Dwa lata nie grał

- twierdzi.

Rzeczywiście Wijas odmówił gry w jakimkolwiek klubie wojskowym, ale też treningów w Legii. Postąpiono z nim okrutnie, wszystko działo się w 1984 roku, czyli w trakcie rządów wojskowych. Piłkarza wysłano do jednostki o podwyższonej dyscyplinie, do Orzysza.

Prasa zaczęła pisać o niszczeniu talentu przez wojsko i Wijas po ok. 6-7 miesiącach pobytu w jednostce wrócił do Widzewa. Wkrótce jednak rozwiązano z nim umowę, potem grał rok w lidze okręgowej w Czarnych Czarne, po czym wrócił do Katowic, ale jego kariera na zawsze zwolniła, a przecież ocierał się o reprezentację narodową.

„Transfer” do Legii przebiegł w tempie błyskawicy. Wszystko działo się w grudniu 1979 roku. Trener Wojciech Łazarek mógł mieć do Okońskiego pretensje. Okoń był akurat zawieszony przez PZPN za zaniedbania formalne w trakcie zgrupowań reprezentacji i został wezwany na Wydział Dyscyplinarny.

- Pojechaliśmy do Warszawy z trenerem, w międzyczasie rozmawiałem z przedstawicielami klubu i już byłem po słowie z Legią. Wróciliśmy w nocy do Poznania, pożegnaliśmy się. Trener mówił do mnie na odchodne: „Mirek, widzimy się rano na treningu”. Na godz. 10 był zaplanowany trening w Arenie, a o 6 już byli u mnie w drzwiach. Dostałem bilet, wsiadłem i pojechałem do Warszawy. Żona zdziwiona dowiedziała się rano, jak się pakowałem i powiedziałem jej krótko, że jadę do wojska - opowiada.

Nieraz dało się usłyszeć, że służba wojskowa w Wojskowych Klubach Sportowych była fikcją. Czy to prawda?

Nie musiałem biegać po poligonie, aczkolwiek dostałem mundur, przydzielono mi broń, złożyłem przysięgę, zdarzały mi się też służby na bramie stadionu. Podnosiłem szlabany, sprawdzałem przepustki. Oczywiście nie było to obowiązkowe, taką dostałem karę, bo podpadłem - wspomina Okoń.

Okoński był nadzieją Lecha. Wszyscy w Poznaniu na niego liczyli, a Lech wcześniej przecież nie mógł pochwalić się żadnymi znaczącymi sukcesami.

- Kibice mogli mieć na początku do mnie żal za odejście do Legii, najgorsze były te mecze między Lechem i Legią, szczególnie zaś finał Pucharu Polski w Częstochowie. To Poznań na pewno mi pamięta, mimo że mnie wybrali piłkarzem 90-lecia Lecha. Ale co ja miałem zrobić? Musiałem grać, taka praca

- rozkłada ręce.

We wspomnianym meczu Okoński strzelił jedną z bramek, Legia wygrała aż 5:0, a dzień XX maja 1980 roku został zapamiętany nie z uwagi na świetne widowisko sportowe, a raczej to, co działo się przed i w trakcie meczu. W powietrzu fruwały kamienie, butelki. Milicja podała wtedy, że w zamieszkach ucierpiało kilka osób, choć według nieoficjalnych informacji bilans tych starć był o wiele bardziej tragiczny. Mówiło się, że rannych zostało kilkaset osób, natomiast co najmniej kilku kibiców straciło w Częstochowie życie. Realnego bilansu świętej wojny w Częstochowie zapewne nie poznamy nigdy. Zamieszki na ulicach Częstochowy nie spowodowały odwołania meczu.

- Mogłem przy straconych bramkach zrobić coś więcej, z drugiej strony przeciwko nam grał przecież serdeczny kolega Mirek Okoński. On też chciał się pokazać z jak najlepszej strony, udowodnić, że nie odpuści meczu Lechem - wspominał po latach Piotr Mowlik, były bramkarz Lecha, który przecież aż pięć razy wyjmował piłkę z siatki.

- Ja rozumiem Mirka. Wojsko trzeba było odbębnić, on odsłużył swoje i wrócił do nas. A wracając do samego finału. Na boisku też się lała krew - Szpakowski chciał strzelić gola szczupakiem, został trafiony nogą w głowę i odwieziony do szpitala - zauważył Mowlik na antenie Polsatu Sport.

Służba wojskowa dobiegła końca po ponad dwóch latach, ale wcale nie musiała zakończyć się gra Okońskiego dla Legii.

- Legia zaproponowała mi kontrakt zawodowego żołnierza - nie zdecydowałem się. Dzięki kolegom, sponsorom Lecha, wróciłem do Poznania. Zakrzewicz, Łupicki, Bartkowiak powiedzieli „Mirek ma grać w Poznaniu”, że chcą mnie z powrotem i zrobią wszystko, żeby tak się stało. Zawdzięczam im bardzo wiele. Przyjechali takimi furami pod stadion Legii… „Luluś” miał wtedy pierwszego mercedesa w Poznaniu, wyłożyli swoje pieniądze. Nie szczędzili pieniążków dla Lecha, za to należy im się wielki szacunek - nie ukrywa. 26 poznańskich przedsiębiorców musiało uzbierać i zwrócić Legii równowartość wynagrodzeń Okońskiego oraz pokryć jego zobowiązania wobec klubu z Łazienkowskiej, wśród których wymieniano m.in. odkupienie lodówki. Zawodnik z różnych względów był winien Legii prawie 450 tysięcy złotych!

„Okoń” zawsze był koleżeński, tak i tym razem nie pozostał dłużny kolegom, którzy wyciągnęli go z warszawskiej Legii. - Cieszę się, że jak powróciłem, to zdobyłem we Wrocławiu zwycięską bramkę w finale Pucharu Polski z Pogonią w sezonie 1981/82 - opowiada.

Puchar Polski wygrany w 1982 roku to nie tylko pierwsze trofeum wstawione do klubowej gabloty, to także odzyskane zaufanie Okońskiego u kibiców.

Rok później w ćwierćfinale wygraliśmy na Legii, też strzeliłem bramkę. Zrewanżowałem się. Myślę, że się odwdzięczyłem grą, nie zawiodłem ich. Do dzisiaj się spotykamy, wspominamy te chwile - piękne i złe

- mówi Okoński.

Oko o potyczkach między Lechem a Legią opowiadał już tysiące razy i choć pewnie trudno uwierzyć to… - Nigdy nie czułem jakichś dreszczy przed tymi meczami.. Zawsze powtarzałem - niech wygra lepszy. Ściskam kciuki za Lecha, bo najpiękniejsze chwile przeżyłem właśnie w Lechu. Sami wiemy, co się dzieje, gdy przyjeżdża Legia - stadion jest pełny. To samo dzieje się, gdy oni jadą do Gdańska czy Zabrza - Legia zawsze wyzwala wielkie emocje wśród kibiców innych klubów - komentuje Okoński.

O całym zamieszaniu związanym z wyjazdem do Legii, powrotem do Poznania Mundek nie musiałby opowiadać, gdyby nie przepisy dotyczące wyjazdów piłkarzy za granicę. Transfer do Paris St. Germain był bardzo blisko. We wrześniu 1979 roku, kiedy „Okoń” miał zaledwie 21 lat, do Poznania przyleciał Jean-Paul Belmondo, znany aktor i główny sponsor klubu z Paryża. Reprezentował prezesa PSG Francisa Borelliego. Panowie spotkali się nawet w hotelu Merkury w centrum miasta i do porozumienia doszli w mig. Tego transferu chcieli wszyscy, tyle że na przeszkodzie stały przepisy.

- Byłem z nim dogadany, tyle że ja tak naprawdę nie miałem zbyt wiele do powiedzenia. Wiadomo, jakie wtedy były przepisy. Wyjątek to Zbyszek Boniek, który wyjechał, jak miał 26 lat. Ja miałem 28 lat, gdy wyjechałem do Hamburga. Dobrze, że chociaż dwa lata uratowałem. To dzięki otwartym listom do mediów - wspomina dziś z uśmiechem na twarzy.

- A dzisiaj można wyjechać w wieku 16 lat - zagrasz dwa, trzy dobre mecze i już w gazetach piszą o tym, jakie kluby cię chcą. Byłem wtedy w gazie i jak słyszę, jakie dziś kwoty się wymienia przy transferach w mediach, to zastanawiam się, jak w ogóle porównać odstępne za transfer. 30-40 milionów euro? Chyba więcej. Jak dziś za Bale’a w Madrycie zapłacili 90 milionów, a on długo był przecież rezerwowym… - dodaje Okoński, którym interesowały się też inne kluby, m.in. austriacka Admira Wacker Wiedeń.

W sezonie 1986/87 w barwach HSV wychodziło mu wszystko, więc w plebiscycie został wybrany na drugiego na najlepszego piłkarza Bundesligi - za Uwe Rahnem, a przed Lotharem Matthaeusem. Następnym przystankiem w karierze Okońskiego była Grecja. „Okoń” znów czarował i już w pierwszym sezonie świętował razem z kolegami z AEK Ateny zdobycie mistrzostwa Grecji.

Sukcesy na szczeblu klubowym nie przełożyły się na reprezentacyjną karierę. Przez dziesięć lat Okoński rozegrał w seniorskiej kadrze Polski 29 spotkań, strzelając zaledwie dwie bramki. Żaden selekcjoner nie odważył się zabrać go na mistrzostwa świata.

Oto, co o Okońskim powiedziały nam osoby z jego najbliższego otoczenia.

Adam Topolski, były piłkarz Legii:

Mirek… Bardzo fajny kolega. Dziś po latach mogę otwarcie powiedzieć, że sam go namawiałem, żeby przyszedł do Legii. Trzymaliśmy się razem także poza boiskiem, wychodziliśmy na kolacje, może nie zawsze na miasto, bo ja już wtedy miałem rodzinę, ale się kolegowaliśmy i do dziś mamy ze sobą kontakt. A na boisku był nieuchwytny. Na podstawku od piwa potrafił zakręcić obrońcę. Pamiętam do dziś finał Pucharu Polski z 1981 roku w Kaliszu. Graliśmy z Pogonią i gola strzeliłem dopiero w 118. minucie meczu po podaniu „Okonia” z rzutu rożnego. Do dziś w głowie mam obraz, jak wracaliśmy i po drodze wzięliśmy od kogoś z rodziny Mirka kaczki. Mirek powiedział, że żona się ucieszy, bo będzie coś dobrego na obiad. Mirek wrócił do domu, żona pewnie już spała, więc ta kaczka wylądowała na balkonie. Dobrze, że nigdzie nie odfrunęła. Na drugi dzień trafiła na stół.

Jerzy Łupicki, były działacz piłkarski:

W Lechu wszyscy byli pewni, że on nie pójdzie do Legii - to było wręcz niewyobrażalne. Co więcej, obiecali mu poloneza, a potem z tej obietnicy się nie wywiązali, tłumaczyli się, że nie ma jakiegoś klucza od pomieszczenia w urzędzie i nie mogą talonu pobrać. Nie dziwię się, że Mirek się zdenerwował. A Legia mu od razu dała wszystko, przekabacili nam Mirka. Z jego powrotem do Poznania to też nie było tak różowo, jak się niektórym wydaje. Myśmy do niego do Warszawy kilka razy jeździli, ale Mirek się nas zwyczajnie bał, myślał, że mamy do niego pretensje za ten finał Pucharu Polski w Częstochowie, kiedy nas dobił. Chował się, uciekał. W końcu jednak nie było wyjścia i przyjechaliśmy pod sam stadion, wszystko się przedłużyło przez wprowadzenie stanu wojennego. Uzbieraliśmy te pieniądze, razem z klubem i go wykupiliśmy z Legii. Mirek miał doskonałą lewą nogę - taką jak Messi. Gdyby grał dzisiaj, zarabiałby milion euro miesięcznie.

Hilary Nowak, były prezes sekcji piłkarskiej Lecha:

Mirek nie wiedział, co zrobić, nie był pewny, ale też z tego, co pamiętam to trochę zabiegał o to, żeby pójść do Legii. Ale Mirek, jak to Mirek: chciał być dobry dla wszystkich - i dla jednego klubu, i dla drugiego. W Warszawie miał to, czego sobie zażyczył. Nie ukrywam, że miałem do niego wielki żal, jak odchodził, bo był naszym najlepszym zawodnikiem. Oczywiście w jego powrocie do nas wielkie znaczenie miała prywatna inicjatywa lokalnych przedsiębiorców - to trzeba docenić, ale też starania władz klubu. Nie chcę już nawet wspominać, ilu pułkownikom, generałom naraziłem się przez sprawę powrotu Mirka do Poznania… Ale ostatecznie trafił do nas i odwdzięczył się świetną grą w kolejnych latach. Cały Poznań go kochał.

Krzysztof Pawlak, były piłkarz Lecha:

Mirosław Okoński po zakończonej karierze długo udzielał się w drużynie oldbojów. Na zdjęciu piłkę chce mu odebrać Piotr Świerczewski.
Archiwum Muzeum Sportu Mirosław Okoński był niezywkle lubiany przez kolegów z boiska, którzy spędzali z nim wiele czasu. „Okonia” w Poznaniu kochali wszyscy.

O umiejętnościach technicznych i dryblingu Mirka miałem okazję się przekonywać na własnej skórze, bo tak się układało, że on na treningach grał na lewej stronie ataku, a ja na prawej obrony, więc co rusz stawaliśmy twarzą w twarz. Na pewno wiele z takiej rywalizacji się nauczyłem i jedno mogę śmiało powiedzieć: taki piłkarz już szybko się nie urodzi. Mirek Okoński to jeden z lepszych piłkarzy, jacy grali na polskich boiskach. Dla niego warto było przychodzić na mecze, żeby podziwiać jego kunszt. Miło nieraz spotkać się z Mirkiem, jeśli jest taka okazja i powspominać stare dobre czasy.

Piotr Mowlik, były piłkarz Lecha:

Nikt z nas nie miał pretensji do Mirka, że poszedł do Legii, w Warszawie znacznie polepszyły mu się przecież także warunki życiowe. Mówiliśmy sobie, że może lepiej, że teraz, póki jest młody. Wiedzieliśmy, że Mirek nie idzie do Legii na zawsze, że do nas wróci i słowa dotrzymał. Miałem przyjemność grać z wieloma świetnymi piłkarzami: Kaziem Deyną, Włodkiem Lubańskim i muszę powiedzieć, że Mirek niestety nie potrafił sprzedać swoich umiejętności, a nie bez podstawy mówiło się, że ma lewą nogę lepszą od Maradony. Czy był najlepszym piłkarzem w historii Lecha? Takimi typowymi lechitami byli raczej Hirek Bartczak czy Teoś Napierała.

Karol Maćkowiak

Karol Maćkowiak

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.