Dziewczyny w armii? Historia pokazuje, że to żadna nowość

Czytaj dalej
Fot. Marta Frej
Aleksandra Suława

Dziewczyny w armii? Historia pokazuje, że to żadna nowość

Aleksandra Suława

- Uprawianiu historii kobiet ciągle towarzyszy obawa, że to nie nauka, ale feministyczna propaganda - mówi Anna Kowalczyk, autorka książki „Brakująca połowa dziejów. Krótka historia kobiet na ziemiach polskich”.

To książka z ciekawości czy ze złości?

Ze złości na co?

Na to, że nikt dotychczas się nie zorientował, że zgubiliśmy połowę dziejów.

Nie do końca jest tak, że nikt dotąd nie zauważył, iż historia głównego nurtu milczy na temat losów połowy populacji. W Polsce badaniem dziejów kobiet od dobrych trzydziestu lat zajmują się badacze, a zwłaszcza badaczki. Niestety efekty tej pracy rzadko przedostają się poza obieg akademicki. W podręcznikach, filmach, muzeach i podczas rozmaitych obchodów mówi się o przeszłości tak, jakby kobiety w niej prawie nie występowały. I to rzeczywiście mnie denerwowało.

Dlaczego?

Od lat interesuje mnie kwestia płci i widzę, jak brak wiedzy o kobietach w przeszłości wpływa na teraźniejszość. Weźmy na przykład żołnierki. Stereotypowo uznaje się je za wyjątek, novum, czasem za aberrację. Tymczasem Polki z bronią w ręku walczą od setek lat i nie chodzi tu tylko o jedną Emilię Plater, ale o całe mnóstwo bohaterek wszystkich powstań i wojen, zwłaszcza obu światowych. Nie były to jedynie sanitariuszki, ale też wywiadowczynie, sabotażystki, minerki, które odznaczano Virtuti Militari. Świadomość ich istnienia nie tylko burzy stereotypy, ale na pewno niejednej kobiecie służącej w armii dodałaby siły i otuchy. Tak samo jak studentkom wiedza np. o Kazimierze Bujwidowej, która walczyła o dostęp kobiet do uczelni. Historia bywa nauczycielką życia, ale tylko dla tych, którzy dobrze ją znają.

Kto wpadł na to, żeby z historii usunąć kobiety? U zarania dziejów było przecież całkiem dobrze - neolit, matriarchat…

Nie wiemy tego na pewno, chociaż hipoteza pierwotnego matriarchatu ma swoich zagorzałych zwolenników. Istnieją bowiem liczne poszlaki, które mogą świadczyć o tym, że kobiety - ze względu na swoją niepojętą dla ówczesnych ludzi zdolność przekazywania życia - miały w pierwotnych społeczeństwach status niemal boski, a tym samym wielką władzę.

A potem to boskie macierzyństwo stało się powodem, dla którego kobiety na wieki uważano za słabsze i niezdolne np. do nauki czy sprawowania władzy.

Niezrozumiała kobieca fizjologia była ważnym powodem narastania kolejnych uprzedzeń dotyczących ich kompetencji i „naturalnych predyspozycji”. Ale też, zupełnie obiektywnie, kobiety były swoją biologią bardzo ograniczone. Trzeba pamiętać, że do czasu wynalezienia skutecznej antykoncepcji przez znaczną część dorosłego życia były albo w ciąży, albo w połogu, albo zajęte opieką nad maleńkimi dziećmi. Kolejne ciąże nierzadko przypłacały życiem. Każdy poród był balansowaniem na granicy życia i śmierci, śmiertelność okołoporodowa kobiet i dzieci była ogromna. Biorąc pod uwagę te czynniki, łatwiej zrozumieć, dlaczego kobiety uważano za słabsze i przeznaczone głównie do roli matki.

Biologia to tylko jeden z czynników ugruntowujących role społeczne. A co na przykład z filozofią albo religią?

One dostarczały kolejnych argumentów. Dobrym przykładem jest postać Matki Boskiej, przez wieki jedynej kobiety stanowiącej wzorzec idealny. Dobra, opiekuńcza, cicha i pokorna. Przede wszystkim i nade wszystko matka, której Matka Polka jest kolejną inkarnacją. Tylko ona doczekała się swojego miejsca w panteonie narodowych bohaterów. Wiesz, czyje wizerunki znalazły się na serii znaczków wydanych przez Pocztę Polską z okazji stulecia niepodległości?

Dziewczyny w armii? Historia pokazuje, że to żadna nowość
Marta Frej

Nie…

Sześciu wąsatych mężczyzn i Matki Boskiej Częstochowskiej.

Ale z drugiej strony Maryja przez wieki była jedyną powszechnie znaną, otoczoną szacunkiem i czcią postacią kobiecą. Może jej kult w ostatecznym rozrachunku wyszedł kobietom na dobre?

Z dzisiejszej perspektywy łatwo negatywnie oceniać wpływ religii na kształtowanie się ról społecznych. Jednak trzeba pamiętać, że postać Matki Boskiej przynajmniej częściowo zdjęła z kobiet brzemię „córek Ewy” - potomkiń tej, która ponosi winę za sprowadzenie na świat śmierci i cierpienia. Maria z Nazaretu sprawiła, że kobieta mogła być już nie tylko upadłą, grzeszną istotą, ale miała możliwość - poprzez macierzyństwo, pokorę i posłuszeństwo nieco się zrehabilitować. Mówimy o porządku symbolicznym, ale on niezmiernie wpływał na codzienność kobiet przez wieki.

Skoro jesteśmy przy religii: piszesz, że kobiety często przestrzeń wolności odnajdywały w klasztorach. Z dzisiejszej perspektywy to wybór trudny do zrozumienia.

Trzeba zacząć od tego, że dziewczyn, które szukały indywidualnego spełnienia, było, jak na nasze współczesne standardy, bardzo niewiele. Małżeństwo i macierzyństwo - bardzo długo były jedynym pomysłem na życie, jaki mogły mieć, bo alternatywa - czyli odejście z domu, i szukanie szczęścia na własną rękę, oznaczało skazanie się na głodową śmierć albo w najlepszym wypadku dolę służącej lub prostytutki. Do klasztoru też nie bardzo dało się trafić bez akceptacji rodziny - choćby dlatego, że trzeba było wnieść posag. Natomiast rzeczywiście, te kobiety, które już złożyły śluby, zyskiwały swego rodzaju autonomię.

Bez presji zamążpójścia i rodzenia dziedziców mogły się uczyć, czytać i uczestniczyć w kulturze. Przełożone żeńskich zgromadzeń dysponowały też pewną władzą - klasztory były wszak nie tylko miejscami kultu, ale również gospodarstwami i majątkami.

Widziany z takiej perspektywy dom zakonny jawi się jako mała republika, rządzona i zamieszkiwana przez kobiety, choć przecież też podporządkowana męskiej władzy. Ale faktem jest, że wiele wdów - a wdowieństwo było tym jedynym stanem cywilnym, w którym kobieta wreszcie mogła o sobie decydować - wybierały życie zakonne. Np. średniowieczne księżne często wspierały fundacje takich klasztorów i trudno oprzeć się wrażeniu, że robiły to z myślą o własnej przyszłości.

Republiki kobiet funkcjonowały tylko w klasztornych murach?

Poza nimi istniały naprawdę nieliczne sfery, w których publiczna aktywność kobiet była dobrze widziana. To głównie dobroczynność i do pewnego stopnia kultura. Mówię do pewnego stopnia, bo co prawda nie miano nic przeciwko kobietom-mecenaskom sztuki i artystów, ale już na ich własną twórczość patrzono niechętnie, bardzo długo nie dopuszczano kobiet do poważnej edukacji artystycznej.

Historia zna też postacie kobiet aktywnych w polityce, ale w większości pełniły one ważne role dzięki niezwykłemu splotowi okoliczności: śmierci męża-władcy, temu, że nie miały braci, którzy mogliby zostać następcami tronu, albo miały małoletnich synów, w których imieniu rządziły jako regentki.

Podobnie w sferze gospodarczej - wielokrotnie realizowały się jako rzemieślniczki czy zarządczynie majątków - ale było to możliwe tylko po śmierci albo pod nieobecność męża. W takich wypadkach kobiety wchodziły do tych męskich światów i szło im to świetnie, jednak zawsze taka sytuacja była uznawana za anomalię.

Ta droga do wolności w XIX wieku nabiera tempa. To kwestia rewolucji przemysłowej czy naturalnego rozwoju cywilizacji?

Historia emancypacji kobiet nie jest prostoliniowa i nie zawsze pnie się w górę. Sfera wolności XIX-wiecznej Polki, żyjącej według praw wzorowanych na Kodeksie Napoleona, właściwie w każdym zaborze była o wiele węższa niż sfera wolności kobiety w Rzeczpospolitej szlacheckiej, choć zdawać by się mogło, że ten pierwszy nowoczesny kodeks cywilny przyniósł Europie postęp.

Tymczasem akurat kobiety uznawał za „wieczyście małoletnie” i to miało wielkie konsekwencje dla zakresu ich wolności. My dziś w kwestii praw reprodukcyjnych też mamy mniejszą swobodę niż nasze babki w PRL-u. Niedawno niewiele brakowało, a zlikwidowano by standardy opieki okołoporodowej, czyli prawo do godnego porodu. Prawa kobiet nie są dane raz na zawsze. I też „dane” to nie jest właściwe słowo. One zawsze były zdobywane. Z trudem i po długiej walce.

Dla mnie historia kobiet ma inny rytm, dynamikę, odmienny sposób narracji niż ta, którą znamy z podręczników. Jakby mniej w niej było dat, miejsc i nazwisk, a więcej samej opowieści.

To nie jest tylko kwestia płci, ale również sposobu opowiadania i perspektywy. Z mojego punktu widzenia to wielka szkoda, że historia, którą znamy najlepiej, koncentruje się na bardzo wąskiej grupie osób i tematów, głównie władcach, wojnach i zmianach granic. Taki sposób opowiadania bywa nie tylko nudny i mechaniczny, ale też przemilcza gigantyczną część naszej przeszłości. Jakkolwiek wojny nie byłyby zwrotnymi punktami w dziejach świata, to nadal są tylko punktami, pomiędzy którymi toczyło się życie. I to nie tylko życie kobiet, ale też wszystkich innych ludzi, którzy nie należeli do elit.

Na zainteresowanie takim podejściem do historii chyba nie można narzekać?

Już coraz mniej. Historia społeczna, historia życia codziennego zyskują już status dziedzin równie ważnych co historia polityczna czy militarna. Choć ciągle słyszy się głosy, że nie ma czegoś takiego jak historia kobiet.

Bo może być historia sztuki i historia gospodarki, ale historia kobiet już nie…

No właśnie jakoś nie. Uprawianiu historii kobiet ciągle towarzyszy ta obawa, że to nie nauka jak każda inna, ale feministyczna propaganda. Ale mam wrażenie, że z każdą książką, filmem czy wystawą robimy pół kroczku do przodu i odkrywamy kolejne kawałki „brakującej połowę dziejów” oraz uświadamiamy sobie, że bez tej wiedzy, nasze wyobrażenie o przeszłości jest nie tylko niepełne, jest wręcz fałszywe.

Kiedy uświadomisz sobie, że kobiety zawsze współtworzyły historię, każdy jej rok, każdy dzień, każdy moment, to już zawsze, gdy usłyszysz o powstaniu, wojnie, kryzysie, odkryciu geograficznym czy jakimkolwiek innym istotnym wydarzeniu z przeszłości, będziesz sobie zadawać pytanie: gdzie wtedy były i co robiły kobiety? Bo to jest co najmniej równie ciekawe.

Aleksandra Suława

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.