Dwanaście cudów, sto pociech. Opowieść wigilijna o profesorze astrofizyki, tłumaczce przysięgłej, tuzinie ich dzieci i pierwszym wnuku

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banas / Polska Press
Zbigniew Bartuś

Dwanaście cudów, sto pociech. Opowieść wigilijna o profesorze astrofizyki, tłumaczce przysięgłej, tuzinie ich dzieci i pierwszym wnuku

Zbigniew Bartuś

Sebastian, i jako astrofizyk, i jako chrześcijanin, eksperymentuje. Wyznaje, że życie rodziny, jaką stworzyli z Kasią, jest w pewnym sensie właśnie eksperymentem. Na istnienie Boga.

Rzut szyszką od centrum Krakowa, trzy minuty na nogach od Ronda Grunwaldzkiego i kwadrans od Wawelu, mieszka kipiąca energią mama Kasia, wielojęzyczna tłumaczka przysięgła po italianistyce, a zarazem – nie da się ukryć – atrakcyjna dziewczyna w wieku młodo-nieokreślonym, która po domu nie chodzi (a ściślej: nie biega) w dresie i kapciach, tylko świetnie skrojonych spódnicach i szpilkach.

Cieszy się wszystkim w pełni świadoma, że dawno mogło jej na tym świecie nie być. Nosi w głowie metalowy klips ratujący życie. Ma za sobą ciężkie operacje, na tle których zalepianie oka plastrem na noc, by nie zmieniało się w krwawą kulę, to igraszka. To zalepianie trwa od karnawału w Wenecji w roku 2000.

Współgospodarzem domu jest tata Sebastian (imię po przyjacielu Belli z książki Cecile Aubry i popularnego w latach 60. serialu), zamyślony i tajemniczo (acz dobrodusznie) uśmiechnięty astrofizyk, doktor po habilitacji w Instytucie Fizyki Jądrowej PAN, profesor w Katedrze Struktury Materii Politechniki Krakowskiej, od ponad dwóch lat dyrektor Instytutu Fizyki PK, a zarazem (a może nawet w pierwszym rzędzie) mąż Kasi i ojciec czeredki wypełniającej – dosłownie - cały dom.

Jako 26-latek skończył z wyróżnieniem Uniwersytet Jagielloński i miał jechać na stypendium do Anglii, ale zrezygnował na wieść o tym, że urodzi im się trzecie dziecko, a pierwszy syn. Pojechał na stypendium dopiero 8 lat później, do Włoch. Tęsknił za rodziną, przez co, jak przyznaje, praca naukowa wybitnie mu nie szła. Po tygodniu, gdy zamyślony gonił autobus, złamał nogę. Wkrótce Kasia stanęła w progu wraz z dziećmi. Których mieli już wtedy ośmioro. I została do końca stypendium. Praca szła mu jak nigdy.

W owej pracy Sebastian szuka tropionych z dawna przez fizyków odpowiedzi na fundamentalne pytania, na czele z „jak działa świat”. To samo próbuje ustalić jako chrześcijanin. Podąża więc ścieżką swego sławnego mentora, ks. Michała Hellera. I jako astrofizyk, i jako chrześcijanin eksperymentuje. Wyznaje, że życie rodziny, jaką stworzyli z Kasią, jest w pewnym sensie właśnie eksperymentem.

Eksperymentem na istnienie Boga.

Rodzina

Od progu czuć zapach ciasteczek upieczonych przez córki - dla Sebastiana, który świętuje dziś pięćdziesiąte urodziny. W sieni wiszą kurtki i płaszcze: Emilii, Franciszka, Stanisława, Marianny, Wiktorii, Krystyny, Magdaleny, Antoniego, Jerzego, Jana i Łucji. Do niedawna przytulało się do nich na co dzień palto najstarszej Zuzanny, ale ta po ślubie przeprowadziła się do własnego M i urodziła ślicznego synka.

I tak oto, od kończącego się roku, Kasia i Sebastian Kubisowie są już nie tylko rodzicami siedmiu fantastycznych córek i pięciu równie wspaniałych synów, ale i dziadkami przefajnego szkraba.

Zanim ktokolwiek oskarży ich o szaleństwo lub/i brak odpowiedzialności (a takie komentarze są w realiach współczesnego świata niemal naturalne), musi wiedzieć, że całej tej historii mogłoby nie być, gdyby nie… młodzieńcze „szaleństwo” Kasi: oto wzorowa uczennica, która na świadectwie maturalnym w łódzkim liceum miała same piątki (z wyjątkiem przysposobienia obronnego) i jako finalistka olimpiady polonistycznej mogła pójść bez egzaminów na wszelkie uczelnie humanistyczne, postanowiła studiować… fizykę.

Wymagało to zdania trudnych egzaminów wstępnych. Na pisemnym angielskim przysiadł się do niej Sebastian z Czechowic-Dziedzic, „wyglądający jak młody geniusz”, o 2,5 roku starszy (co miało dla niej znaczenie). Jego obecność w tym miejscu też można traktować w kategorii zrządzenia Opatrzności. Po pięciu latach technikum poszedł na AGH, wytrzymał rok, nie spodobało mu się. Tak trafił na UJ.

Nie miał pojęcia, że od razu wpadł Kasi w oko – na tyle, że ta porzuciła rozważania o wspólnym życiu ze szkolnym kolegą-erudytą. Tym bardziej nie mógł wiedzieć, jaką wizję rodziny nosi w sercu siedząca obok osiemnastolatka.

- Chciałam mieć szóstkę dzieci, albo nawet więcej. Ile da Bóg – wspomina Kasia.

Skąd to pragnienie? Jako najstarsza z pięciorga rodzeństwa zapamiętała urodziny braciszka. – Najpierw ujrzałam przeszczęśliwą twarz mamy i poczułam, że wydarzyło się coś naprawdę pięknego. Potem ujrzałam noworodka i zakochałam się w nim – wyjaśnia.

Jej rodzice są od dekad członkami wspólnoty Drogi Neokatechumenalnej, powstałej w połowie lat 60. XX wieku w Hiszpanii pod wpływem idei soboru watykańskiego II. Droga jest odpowiedzią na zeświecczenie zachodnich społeczeństw. Na całym świecie (od 1975 r. w Polsce) działa kilkadziesiąt tysięcy wspólnot odwołujących się do nauczania wczesnego chrześcijaństwa. Jan Paweł II podkreślał ich wielką rolę w umacnianiu i odnowie Kościoła. Podobnie Benedykt XVI i Franciszek.

Rodziny należące do wspólnot neokatechumenalnych są przeważnie liczne. Dzieci idą w ślady rodziców. Jedna siostra Kasi ma ośmioro potomstwa, druga - siedmioro, a młodszy z braci – pięcioro. Wyjątkiem jest starszy z braci – bo został księdzem.

Sebastian ma wprawdzie tylko siostrę, ale dorastał również w domu pełnym miłości (jego mama miała liczne rodzeństwo). Kasia uświadomiła mu, że warto tę miłość przekazywać dalej.

Zaczęli ze sobą chodzić na pierwszym roku, chodzili dalej, gdy Kasia uznała studiowanie fizyki za nieporozumienie (najwyraźniej zaliczyła ów epizod tylko po to, by spotkać Sebastiana) i dostała się na italianistykę. Planowali ślub.

Rodzice nie byli zachwyceni – „Małżeństwo na studiach? Poczekajcie przynajmniej rok!” - ale my się pośpieszyliśmy i latem 1992 Kasia była w ciąży… – uśmiecha się Sebastian.

On miał wtedy 22 lata, ona 20. Nie ma co ukrywać, zrobiła się początkowo mała afera, padło kilka czysto ludzkich uwag o „łamaniu sobie życia”, Sebastian rozważał nawet rzucenie studiów i pójście do pracy. Ostatecznie jednak para pobrała się wczesną jesienią 1992, otoczona miłością i opieką obu rodzin - i kontynuowała naukę. Zuzia urodziła się wiosną 1993.

– Zawsze chciałam mieć córeczkę Zuzię. W tamtych czasach to imię było mocno nieoczywiste, ale okazało się, że nosiła je babcia Sebastiana – wyjaśnia Kasia. Tak znaleźli „klucz”: ich kolejne dzieci miały mieć imiona po babciach i dziadkach. Nie wiedzieli, że za parę lat trzeba będzie szukać nowego klucza.

Dom

Zamieszkali w akademiku UJ. Sebastianowi przysługiwał pokój z minikuchnią i łazienką. Opłaty były śmiesznie niskie, więc – przy wsparciu rodziców – dawali radę. Pięć miesięcy później okazało się, że karmiąca piersią Zuzię Kasia jest w kolejnej ciąży. Emilia przyszła na świat w maju 1994 roku. Sebastian pierwszy raz asystował przy porodzie (w chwili narodzin Zuzi mężczyzn nie wpuszczano na porodówki). Akademik nadal mu przysługiwał, rodzice ofiarnie wspierali, więc i tym razem było dobrze.

Sebastian skończył studia z wyróżnieniem, miał jechać na półroczne stypendium do Anglii, gdy Kasia oznajmiła, że jest w trzeciej ciąży. Został. Trzeba było znaleźć mieszkanie. Nie było gdzie wstawić trzeciego łóżeczka, a poza tym po dyplomie akademik już mu nie przysługiwał.

Młody tata zarabiał na uczelni grosze. Kasia miała przed sobą sesję wieńczącą czwarty rok italianistyki, a potem decydujący piąty rok, w tym pisanie pracy magisterskiej. Zaczęła rozmyślać o robocie, jaką można wykonywać przy małych dzieciach. Etat odpadał, zwłaszcza w szkole, bo nigdy nie chciała być nauczycielką. – Może to kogoś zdziwi, ale jestem kompletny antytalent pedagogiczny – wybucha śmiechem. Postanowiła się zająć tłumaczeniami, ale to nie były jakieś kokosy.

Sytuacja wydawała się skrajnie trudna, ale wtedy sympatyczna pani z ich wspólnoty (dziś 94-letnia) pomogła im wynająć 50-metrowy lokal w kamienicy przy ul. Różanej. Kiedy urodziły im się kolejne dzieci, ubłagali właściciela, by pozwolił im się przebić do sąsiedniego pomieszczenia i powiększyć przestrzeń mieszkalną do 75 metrów. W ciągu ośmiu „różanych lat” do Zuzi, Emilki i Franka dołączyli: Staszek (‘98), Marianna (‘99), Wiktoria (2000), Krysia (2001) i Magda (2003).

Precyzyjnie rzecz ujmując, łóżeczko tej ostatniej nie stanęło w starym mieszkaniu, bo – po pierwsze – nie było już tam na nie miejsca, a po drugie – Emilka, która szła wtedy do pierwszej komunii, wymodliła… dom. 280-metrowy, z ogrodem. Blisko, rzut szyszką od Wawelu.

- Kiedy tak przez kilka miesięcy modliła się o dom z ogrodem - wpadłem w popłoch. Pomyślałem sobie nawet, że jeśli pan Bóg nie spełni tej prośby, to mała może stracić wiarę. Jej wiara okazała się jednak silniejsza od mojej – przyznaje Sebastian.

Ta sama sympatyczna pani ze wspólnoty opowiedziała o Kubisach cenionemu archeologowi i historykowi sztuki – Kazimierzowi Bieleninowi. Osiemdziesięcioletni wówczas profesor, znany z wielu odkryć nie tylko w Polsce, emerytowany wicedyrektor krakowskiego Muzeum Archeologicznego, współinicjator słynnych Dymarek Świętokrzyskich, odziedziczył dawną siedzibę wójta Zakrzówka po znamienitych przodkach. W 1998 r. jego umierająca żona poprosiła, by podarował dom na dobry cel.

Kazimierz Bielenin marzył, by obiekt przetrwał i wypełnił się życiem. Po spotkaniu z Kubisami uwierzył, że to możliwe. I najzwyczajniej w świecie dał im budynek z ogrodem. Postawił tylko jeden warunek: nie sprzedadzą go i stworzą w nim dom.

Chleb

- Przy moich dochodach na uczelni i Kasi z tłumaczeń żyliśmy z dnia na dzień. Pieniędzy starczało nam nie tyle do pierwszego, co do ósmego. Koniec z końcem wiązaliśmy dzięki wsparciu rodziny i przyjaciół, nie ukrywam, że mieliśmy długi. A tu dostajemy dom, wprawdzie piękny i cenny, ale jednak bardzo stary i wymagający ogromnych nakładów, od montażu instalacji, w tym sprawnego ogrzewania, przez wybudowanie od zera łazienek, po ocieplenie i zabudowanie więźby, by można było mieszkać na poddaszu. Pomyślałem: skąd niby weźmiemy pieniądze na to wszystko?! – wspomina Sebastian.

Wtedy Bóg zesłał im… profesora Bielenina z kopertą „żeby w końcu rozpocząć remont” oraz kolejnego dobrego człowieka, który zaciągnął wraz z nimi w banku pokaźny kredyt (bo sami nie mieli zdolności kredytowej). Raty spłacają do dziś.

Bardzo im pomogło wprowadzenie w 2016 r. programu Rodzina 500 plus, trzeba jednak pamiętać, że nigdy nie otrzymali zasiłków na wszystkie dzieci, bo czworo (Zuzanna, Emilia, Franciszek i Staszek) skończyło już wtedy 18 lat. Od tego czasu w dorosłość wkroczyły Marianna, Wiktoria i (w tym roku) Krystyna. - Nigdy nie przeliczaliśmy, ile kosztuje utrzymanie i wychowanie jednej pociechy. Dziecko nie jest kosztem. Jest darem – podkreśla Katarzyna. I odpowiada tym, którzy tak zwyczajnie, po ludzku, pytają o odpowiedzialność:

- Oboje pracujemy, wszystkie dzieci się uczą, a potem studiują, znają po kilka języków, rozwijają swoje pasje, śpiewają, grają na instrumentach, malują, rysują, fotografują… Hmmm… To się chyba nazywa odpowiedzialność?

Emilia skończyła design na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. Jest w tym świetna, zdobyła stypendium w prestiżowej szkole w Mediolanie, ale musi się tam jakoś utrzymać. Praca w trakcie studiów odpada, bo żeby zachować stypendium, trzeba mieć najwyższe oceny, a to oznacza intensywną naukę.

- Na razie nie mamy pomysłu, jak znaleźć brakujące kilka tysięcy euro. Liczymy, że znajdzie się kolejny dobry człowiek, a właściwie: inwestor. Bo to jest inwestycja – podkreśla Kasia.

- Nasze najstarsze dzieci zaczynają pracować, płacąc podatki i składki ZUS. 24-letni Franek jest informatykiem w Comarchu, 21-letni Staszek studiuje zarzadzanie w mediach i kulturze, ma do tego smykałę, 20-letnia Marianna studiuje turkologię, ale świetnie rysuje i marzy o ASP, więc uczęszcza na prywatne lekcje, które sfinansowała sobie ciężką pracą w Norwegii, 19-letnia Wiktoria ma wybitny talent do fotografii… Nasze dzieci będą niebawem utrzymywać skarbówkę i ZUS – mówi Sebastian.

Odkąd się z Kasią pobrali, żyją skromnie, ale w naprawdę trudnych sytuacjach zawsze mogli i mogą liczyć na wsparcie rodziców, wspólnoty, przyjaciół, Kościoła i życzliwych księży. I nie wahają się z niego korzystać. Ot, dobro krąży po świecie. I lubi wracać.

Rozmawiają o tym z dziećmi, kiedy tylko się da, a zwłaszcza podczas niedzielnych „laudesów”, będących – zgodnie z chrześcijańską tradycją – formą pochwały Boga za nowy dzień. Śpiewanie psalmów łączy się tu z czytaniem Ewangelii i rozmową o codziennych problemach, wątpliwościach, także sytuacjach kryzysowych – czyli życiu - oraz o tym, co na ten temat mówi słowo Boże. Bo nie jest tak, że Kubisowie i ich dzieci znają wszystkie odpowiedzi. Przeciwnie. Mają mnóstwo pytań i nie wahają się ich zadawać. A ich dzieci, już teraz w większości nastolatkowie, miewają wątpliwości, strachy, ba, okresy buntu.

- Trzeba o tym rozmawiać. I być z nimi jak najbliżej. Wspierać. I nie popadać w zadęcie, sztuczność. Gdyby wiara miała być nieprawdziwa, to lepiej, by wcale jej nie było – mówi Sebastian. Wierzy przy tym, że każde dziecko, mimo wspomnianych zwątpień i buntów, znajdzie w końcu swoją Drogę.

- Muszę tu dopowiedzieć rzecz bardzo ważną: ja i Kasia zawsze dbaliśmy i dbamy bardzo o relację między nami, małżonkami. Fundamentem rodziny jest nasza zgoda, bliskość, miłość. Bywało czasem tak, że musieliśmy gdzieś we dwoje wyjść. Do kina, do restauracji. Dla siebie, a tak naprawdę dla dobra całej rodziny. I robiliśmy to, nawet jeśli musieliśmy na to wydać ostatnie pieniądze – opowiada Sebastian.

- Uwielbiam szpilki, sukienki, spódniczki, bluzki, lubię sobie coś kupić. Jestem w końcu kobietą! – wykrzykuje Kasia biegnąc w gustownych żółtych szpileczkach po laptop. Żeby pokazać, jak śpiewa Krysia, miłośniczka Elli Fitzgerald.

- Kiedy biedowaliśmy - a mieliśmy nawet wyłączany prąd – zawsze pojawiał się ktoś, kto przyniósł chleb – dodaje.

Rozumieją tych, którzy mówią: „Nie stać nas na dziecko”. Oni także mieli obawy, jednak wierzyli, że skoro udało się nakarmić 5 tysięcy ludzi pięcioma chlebami, to i 12 dzieci da radę z jednej pensji i paru zleceń.

Zarażają tą wiarą innych. – Niektórzy po spotkaniu z nami zdecydowali się na kolejne dzieci. Bardzo nas to cieszy – uśmiecha się Kasia.

Życie

W 1999 roku, kilka tygodni po urodzeniu Marianny, Kasia poczuła się słabo. Powiedziała Sebastianowi: - Wezwij karetkę, bo ci tu umrę na tętniaka. Pani z pogotowia uznała, że to migrena, dała zastrzyk na uspokojenie i odjechała.

Dwa dni później Kasia trafiła do szpitala. Angiografia nie pozostawiła wątpliwości: to był faktycznie tętniak. Zabieg, choć ciężki, generalnie się udał: Kasia nosi w głowie metalowy klips zapobiegający krwawieniu. Ale przy okazji lekarze uszkodzili nerwy oka. Po pewnym czasie gałka zrobiła się czerwona jak pomidor. Poszli do okulisty w dniu, w którym dowiedzieli się o kolejnej ciąży (z Wiktorią). Lekarz stwierdził, że Kasi grozi utrata oka. Zaproponował jej, by „rozważyła utrzymanie ciąży”. Zmienili lekarza. Jeździli po profesorach. Kraków - Warszawa. Bez skutku.

Na szczęście Kasia znała włoski. Dostała kontakt do szpitala w Wenecji wyspecjalizowanego w leczeniu rogówki. - Pojechaliśmy tam pod koniec karnawału. Diagnoza była natychmiastowa: niedomykalność oka! Przez uszkodzony przy operacji nerw. Terapia okazała się banalnie prosta: zaklejać na noc powiekę, żeby rogówka się nie wysuszała, a w dzień zakrapiać oko sztucznymi łzami z surowicy. Po dwóch dniach oko wyglądało zupełnie zdrowo! – wspomina Kasia.

Poród dwunastej, Łucji, w 2008 roku był niezwykle dramatyczny. Nagle, w ósmym miesiącu, odkleiło się łożysko, krwotok, trzy operacje w ciągu 9 godzin. Szaleńcza walka o uratowanie dziecka (pół minuty później Łucja by się udusiła) i matki.

Sebastian, który był wcześniej przy dziewięciu porodach, tym razem modlił się za drzwiami. Głównie o to, by boski eksperyment nie polegał na pozostawieniu go z czeredką dzieci. Bez Ukochanej.

Kasia wróciła do domu – z jednej strony szczęśliwa, bo z dwunastym darem od Boga. Ale i załamana, bo to był jej ostatni poród. W dramatycznych okolicznościach lekarze musieli jej usunąć macicę.

- Bycie matką to najpiękniejsze, co mi się w życiu zdarzyło. Gdybym mogła, rodziłabym nadal – mówi smutno. Ale zaraz się rozpromienia, wdzięczna Bogu za to, co jej dał.

Sebastian przyznaje, że miał jeszcze jeden kryzys: gdy najmłodsza, Łucja, która (po wyczerpaniu rodzinnych kluczy) dostała imię po małej Lucy Pevensie, bohaterce powieści C.S. Lewisa, odkrywczyni szafy prowadzącej do Narnii, szła do Przedszkola nr 140 im Krasnala Hałabały przy Słomianej 8 (dzieci Kubisów uczęszczały tam przez 17 lat).

- Zaprowadziłem ją i coś mnie w sercu dźgnęło: że już nie będzie następnych premierowych odprowadzeń. Pewien etap się skończył – wspomina Sebastian. Zaraz jednak uświadomił sobie - sam lub za sprawą tej samej Opatrzności, która 29 lat temu kazała mu siąść na egzaminie obok Kasi - że otwiera się etap kolejny. A po nim przyjdą inne.

Ale opowie mi o tym kiedy indziej. Gadamy od ładnych czterech godzin, a przecież wszyscy szykują się już na Sebastianowe urodziny. Przyjdą Zuzia z mężem i synkiem. Zatem… nowy etap.

Piękny ten boski eksperyment. Życie.

Zbigniew Bartuś

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.