Ci, którzy dziś potępiają Wałęsę, na jego miejscu umarliby ze strachu

Czytaj dalej
Fot. Fot. Karolina Misztal
rozm. Barbara Szczepuła

Ci, którzy dziś potępiają Wałęsę, na jego miejscu umarliby ze strachu

rozm. Barbara Szczepuła

Nie można bronić Wałęsy przez próby całkowitego zanegowania jego kontaktów z SB. Ale ktoś, kto dziś twierdzi, że go to obciąża, jest albo idiotą, albo popełnia świństwo! - mówi Jacek Taylor, przez lata obrońca opozycjonistów w procesach politycznych.

Prezes IPN nie ma wątpliwości: Wałęsa to „Bolek”, potwierdziła to - jego zdaniem - analiza grafologiczna.
Grafologia nie jest w istocie żadną nauką. Opinia grafologiczna to pewnego rodzaju hokus-pokus. Porównywania pisma dokonuje indywidualnie biegły, któremu to zlecono. Jeden biegły uważa tak, drugi - inaczej. Z mojej długoletniej pracy adwokackiej nie przypominam sobie sprawy, w której skończyło się na jednej opinii grafologa. Sądy korzystają z grafologów najczęściej w przypadkach, gdy występuje podejrzenie fałszerstwa testamentu. Uczciwy biegły mówi, że pismo jest podobne, że może to być pismo danej osoby, ale nigdy nie przysięgnie, że jest pewny na sto procent.

I co na to sąd?
Wzywa innego znawcę pisma, który często przedstawia przeciwną opinię. Na sądzie ciąży wówczas obowiązek rozważenia tych opinii tak, by uczciwie i mądrze ustalić stan faktyczny.

A jak jest w sprawie Lecha Wałęsy?
Na razie ani obrońcy Wałęsy, ani opinia publiczna nie znają jeszcze treści opinii. Wiedzą tyle, ile powiedziano podczas konferencji prasowej. Badanie dokumentów firmuje Instytut Ekspertyz Sądowych w Krakowie podległy Ministerstwu Sprawiedliwości, a minister Ziobro niejednokrotnie dawał wyraz swojemu brakowi sympatii dla Lecha Wałęsy. Również szef obozu rządzącego, Jarosław Kaczyński, uważa go za swojego największego wroga od czasu, gdy jako pierwszy prezydent III RP usunął go ze swej kancelarii. Jestem przekonany, że gdyby zamówiono opinię u niezależnego eksperta, zagranicznego powiedzmy, byłaby ona bardziej wiarygodna. Ogłaszanie publiczne, że dokumenty z „teczki Kiszczaka” są autentyczne może nosić cechy zniesławienia.

Wśród dokumentów jest zobowiązanie Lecha Wałęsy do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa spisane jakoby jego ręką 21 grudnia 1970 roku.
Już wówczas, gdy demonstrowano je po przejęciu przez IPN zawartości „teczki Kiszczaka” zwróciłem uwagę, że tekst jest długi, spisany charakterem wyrobionym, „ładnym” jak się mówiło w szkole. Gdy poznałem Lecha Wałęsę jesienią 1978 roku pisał bardzo kiepsko, powiedziałbym: „brzydko”. W latach, gdy kończył kilkuklasową szkołę wiejską było na porządku dziennym, że świadectwa dawano półanalfabetom, którzy ledwie pisali i czytali. Potem Lech Wałęsa pracował fizycznie i nie miał okazji, by poprawić swoje umiejętności. Zobowiązanie do współpracy z datą 21 grudnia 1970 roku, który pokazują nam pracownicy IPN, nie wygląda na tekst napisany przez człowieka ledwie władającego piórem. Nie wypowiadam się na temat podpisu, ale nie wierzę, by zobowiązanie napisał Lech Wałęsa.

Dlaczego?
Nie uważam, by mogło być autentyczne. Zresztą pamiętam z akt bezpieczniackich dotyczących Grudnia ’70, z którymi miałem do czynienia jako adwokat, że przesłuchiwanym dawano do podpisu standardowy tekst zobowiązania napisany na maszynie, dość krótki. Miała to być cena wolności, warunek wypuszczenia z milicyjnych czy esbeckich piwnic. Trzeba wziąć pod uwagę grozę tamtego czasu. Strzelano do ludzi, odbywały się nocne pogrzeby zabitych, uczestników strajku wyciągano z domów. Lecha Wałęsę zabrano z mieszkania wskutek donosu wicedyrektora stoczni gdańskiej, niejakiego Hajdugi. Scena z filmu Wajdy, w której Wałęsa zdejmuje i zostawia żonie zegarek jest prawdziwa. Opowiadał nam o tym za czasów WZZ-ów. Traktowano go jako - zgodnie zresztą z prawdą - jednego z prowodyrów. Był członkiem dwóch komitetów strajkowych spośród trzech, które powstały w stoczni w ciągu dwóch dni protestu. Gdy go zabierano nie miał żadnej pewności, że wróci. Mówię o tym wszystkim, bo uważam, że rzetelne badanie dokumentów powinno objąć także teczki innych uczestników Grudnia ’70. Analiza porównawcza z pewnością pozwoliła, by stwierdzić, czy akta Wałęsy czymś się różnią od pozostałych.

Co ma Pan na myśli?

Choćby formułę zobowiązania do współpracy. Proszę pamiętać, że w stanie wojennym, gdy Lech Wałęsa był kandydatem do Pokojowej Nagrody Nobla, preparowano fałszywki, które miały trafić do członków Komitetu Noblowskiego. I trafiły. To fakt nieulegający dyskusji, potwierdzony zresztą potem przez samego Kiszczaka. Dotychczas nie wyjaśniono, które z dokumentów wykorzystanych przez autorów i wykonawców tej prowokacji zostały sfałszowane, a które nie. Czyli - jaki jest ten „komplet noblowski”? Bardzo prawdopodobne, że mamy dziś do czynienia z mieszanką dokumentów prawdziwych i podrobionych, prawdopodobnie właśnie w tamtym czasie.

Jaka byłaby przydatność takich ustaleń?
Myślę, że duża. Jeśli dokumenty, które dziś uważa się za kompromitujące Lecha Wałęsę, jak choćby zobowiązanie do współpracy z SB, są autentyczne, to zasadne jest pytanie: dlaczego nie użyto ich wcześniej? Nie trzeba by było tworzyć fałszywek na okazję „noblowską”!

Ale sam Wałęsa wspominał o jakiejś formie współpracy z SB.
W książce „Droga nadziei” przyznał, że coś takiego miało miejsce. „Nie wyszedłem z tego starcia czysty. Coś tam podpisałem” - tak to brzmiało. Trudno mu było napisać wprost, ale stwierdzenie jest czytelne, jasne: podpisałem deklarację współpracy. Ale ktoś, kto dziś twierdzi, że go to obciąża, jest albo idiotą, albo popełnia świństwo!

Aż tak?
Proszę tak napisać. Idiotą jest ten, kto osądza Wałęsę nie znając okoliczności. A ten, kto go osądza znając je - jest nieprzyzwoity. Okoliczności, w jakich znalazł się on po zatrzymaniu 21 grudnia 1970 roku wykluczały swobodę podejmowania decyzji. A to znosi odpowiedzialność za czyny wówczas podejmowane. Ręczę, że w ówczesnych warunkach nikt spośród tych, którzy dziś obciążają Lecha Wałęsę nie byłby zdolny do odmowy podpisania zobowiązania do współpracy! Prawdopodobnie umarliby ze strachu.

Czy byli wtedy tacy, którzy nie dali się złamać?
Słyszałem tylko o jednej takiej osobie: świętej pamięci Henryku Lenarciaku, koledze Wałęsy z brygady, późniejszym budowniczym pomnika Poległych Stoczniowców. Podobno oparł się wszystkim naciskom. Ale to oznacza, że godził się na to, iż zostanie wdeptany w ziemię, że wolał umrzeć niż podpisać zobowiązanie. Potępiać Wałęsę mógłby tylko ktoś zdolny do tego samego. Jeśli nie jest zdolny - uznaję go za człowieka niegodnego.

Prezes IPN Jarosław Szarek zapowiada, że instytut zajmie się analizowaniem, w jaki sposób współpraca Wałęsy z SB na początku lat 70. mogła wpłynąć na jego decyzje w latach 80. i 90.
Chodzić będzie na przykład o „porozumienie warszawskie”, czyli o porozumienie Solidarności z rządem PRL z 30 marca 1981 roku o rezygnacji związku ze strajku generalnego po prowokacji bydgoskiej. Zapewne zdaniem pana prezesa straciliśmy wtedy okazję do pobicia Armii Czerwonej? A ja pamiętam, że nie kto inny niż mecenas Jan Olszewski, późniejszy premier popierany przez braci Kaczyńskich, zaklinał wtedy na wszystkie świętości Komisję Krajową, by zawarła to porozumienie. Przestrzegał, że może się powtórzyć tragedia powstania warszawskiego. Pan Szarek jest, jak słyszałem, historykiem. Czy zadaniem historyka jest snucie domysłów? Dla mnie to świadectwo złej woli, zwłaszcza w sytuacji, gdy Lech Wałęsa nie miał możliwości, by się ustosunkować choćby do ekspertyzy grafologicznej.

Różne osoby, często młode, niepamiętające nie tylko Grudnia ’70, ale w ogóle czasów PRL mówią: „Gdyby Wałęsa się przyznał, opowiedział o współpracy, wybaczylibyśmy mu”.
Ależ Wałęsa opowiedział o tym pod koniec lat 70. współpracownikom z Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Nie byłem na tym spotkaniu, ale przekazano mi szczegółową relację. Sądzę, że spotykał się z esbekiem, który go nadzorował przez rok czy dwa. Nie można więc bronić Wałęsy przez próby całkowitego zanegowania kontaktów z SB. On sam tyle razy zaprzeczał, że dziś nie jest chyba zdolny do nowej narracji. Pewnych spraw może nie pamiętać, inne wyparł z pamięci, co jest naturalną cechą ludzkiej psychiki. Ale przecież później się postawił, wypowiedział posłuszeństwo! W tamtym czasie, w połowie lat 70. było to aktem niepospolitej odwagi. Potwierdzają to notatki bezpieczniaków, użalających się na „kłopot z Wałęsą”. Nie chce rozmawiać, unika kontaktów, a gdy już dochodzi do spotkania żąda, by wpłynęli na poprawę położenia pracowników stoczni, domaga się zezwolenia na umieszczenie przy bramie tablicy ku czci poległych w Grudniu ’70. A był to jeszcze okres represji politycznych. Niesiołowski siedział w więzieniu, Kuroń i Modzelewski siedzieli. A przecież Wałęsa był tylko robotnikiem, nie miał znikąd poparcia. Nie istniały jeszcze żadne struktury opozycyjne, nie było nikogo, kto by mu podpowiedział, jak postępować.

Czy legenda Wałęsy przetrwa?
Na pewno tak. Nie mam wątpliwości. Pamiętajmy, że był taki czas, gdy przyszłość Polski zawisła na decyzji Lecha Wałęsy. Od wprowadzenia stanu wojennego, w najgorszym dla nas czasie wszystko zależało od tego, jak się on zachowa i co powie. Wywierano wtedy na Wałęsę bardzo silną presję, by zawarł ugodę z Jaruzelskim. By postąpił jak Jan Kułaj, szef Solidarności Wiejskiej. Czyli - żeby nas zdradził. Niewątpliwie, by nastąpił koniec całego ruchu i pewnie musiałoby upłynąć wiele lat, nim bylibyśmy znów zdolni do walki o niepodległą Polskę. Wałęsa tę presję zniósł i okazał wielkość. Tego nikt mu nie może odebrać.

A co cała ta awantura oznacza dla opozycji, która przecież liczy na Wałęsę?
Obecny atak na Wałęsę jest próbą zniszczenia całej legendy Solidarności. Ma ona być zastąpiona mitem Solidarności Walczącej, tak mit żołnierzy wyklętych ma przykryć mit Armii Krajowej. To musi wywołać odruch sprzeciwu u ludzi, którzy nie chcą, by ich najlepsze lata (i najlepsze lata Polski) zostały przekreślone.

rozm. Barbara Szczepuła

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.