Piotr Polechoński

Adria, Muza, Kryterium, Zacisze, czyli złote czasy koszalińskich kin

Lata 60.  Skrzyżowanie ulic Grunwaldzka i Zwycięstwa. Na budynku po lewej widać neon „Kino Adria” (z kierunkową strzałką), a na jego frontowej ścianie Fot. archiwum Lata 60. Skrzyżowanie ulic Grunwaldzka i Zwycięstwa. Na budynku po lewej widać neon „Kino Adria” (z kierunkową strzałką), a na jego frontowej ścianie fragment plakatu reklamujący jeden z filmów wyświetlanych wówczas w tym premierowym, koszalińskim kinie. Dziś to miejsce wygląda już zupełnie inaczej
Piotr Polechoński

- Należę do pokolenia, które żyło także w czasach, kiedy nie było jeszcze telewizji. Kino było wtedy bez wątpienia największą masową rozrywką. Świat widziany na ekranie był inny i ciekawszy od dnia codziennego. Ludzie szukali w nim relaksu i rozrywki po pracy, czy nauce - mówi koszalinian Witold Danilkiewicz, który zabiera nas w podróż po dawnych, koszalińskich kinach.

W końcu lat 50-tych i początkach lat 60-tych w Koszalinie istniały cztery stałe kina. Kino Adria przy ulicy Grunwaldzkiej, Kino WDK, dzisiejsze Kryterium, przy ulicy Zwycięstwa, Kino Muza przy ulicy Morskiej oraz kino Zacisze na Rokosowie. Poza wymienionymi kinami istniało kino potocznie zwane „milicyjne”, ponieważ mieściło się w budynku należącym do milicji przy ulicy Alfreda Lampego (dziś Andersa). W każdą niedzielę odbywały się tam projekcje filmów dla dzieci i młodzieży. Cieszyło się ono wielkim powodzeniem, bo było to najtańsze kino w mieście. Bilet kosztował zaledwie 2 złote. Przy Towarzystwie Przyjaźni-Polsko Radzieckiej przy ulicy Zwycięstwa, naprzeciwko Szkoły Podstawowej nr 1 było kino Amur. Wyświetlano tam wyłącznie filmy produkcji radzieckiej w oryginalnej wersji językowej. Później powstało kino MDK Młodość przy Młodzieżowym Domu Kultury przy ulicy Grottgera.

- Najbardziej eleganckim było oczywiście kino Adria, gdzie trafiały filmy premierowe - wspomina Witold Danilkiewicz. - Bilety były tam droższe niż do innych koszalińskich kin. Wnętrze, jak na tamte czasy, było komfortowe. Wyściełane wygodne krzesła, gustowny wystrój sali, sklepik z napojami i słodyczami. Panował tam niepowtarzalny nastrój, który działał kojąco zanim jeszcze rozpoczęła się projekcja. Półmrok, delikatna, niezbyt głośna i dobrze dobrana muzyka. Uprzejme panie bileterki chętnie pomagały w znalezieniu miejsca. Tuż przed rozpoczęciem projekcji przygasało światło i rozlegał się miły dla ucha i wyciszający się trzykrotny gong. Projekcja zaczynała się ogólnie lubianą Polską Kroniką Filmową. Czasami po kronice był też, jako dodatek, film krótkometrażowy. Po kronice robiono krótką przerwę i wpuszczano spóźnialskich - wspomina koszalinianin. Dodaje, że najbardziej lubił właśnie Adrię. - Następnie kino WDK, w dalszej kolejności Muzę i Zacisze. W kinie WDK i Muzie siedzenia były twarde i przez to mniej wygodne. Najważniejszy był jednak repertuar. Twarde, czy miękkie siedzenia, blisko czy daleko - nie grało to żadnej roli. Na dobry film szło się na pieszo, nawet do odległego Zacisza. W tym czasie w kinach oglądano w większości filmy czarno-białe. Rzadziej obejrzeć można było filmy w kolorze. Dopiero dużo później nastały czasy filmów kolorowych, szerokoformatowych - opowiada pan Witold. Jako dziecko uwielbiał chodzić, na „poranki”. Były to niedzielne seanse dla dzieci i młodzieży. Rozpoczynały się różnie, w zależności od kina. O godzinie 9 i drugi seans 11 lub 11 i drugi seans o godz. 13. Ceny biletów były zróżnicowane, od 2 zł do 5-6 złotych. - Było to dużo, czy mało? My dzieci przeliczaliśmy to na znalezione butelki po occie, winie, czy wódce, które sprzedawaliśmy w punkcie skupu. Jedna butelka to 1 zł. Warunek: butelki musiały być nieuszkodzone, czyste, bez etykiet. Nie był to więc łatwy zarobek - zapewnia koszalinianin. - Czasem na poranki zabierali nas rodzice, najczęściej jednak na poranki chodziłem ze starszym ode mnie o 7 lat bratem. Pieniądze na kino dostawaliśmy tylko pod warunkiem, że najpierw pójdziemy do kościoła. I tu się zaczynał problem. Godziny projekcji dokładnie trafiały w czas odprawianych mszy świętych. Zdarzało się, więc, że zamiast do kościoła trafialiśmy na dobry poranek. Kłopoty były dopiero po powrocie do domu. Mama robiła nam krótkie przesłuchanie. Musieliśmy opowiedzieć, co było na kazaniu. Zanim więc wróciliśmy do domu, po drodze ustalaliśmy, o czym mówił ksiądz i tak nam się jakoś udawało. Po pewnym czasie zmieniły się reguły i zamiast kazań musieliśmy opowiadać Ewangelię. Tu już nie dało się niczego wymyślić i nasze alibi padło. Dostaliśmy od mamy niezłe „kazanie” i surową karę. Żadnych pieniędzy na kino, przynajmniej przez najbliższy miesiąc.

Repertuar filmów porankowych był bardzo szeroki: od radzieckich bajek, poprzez filmy wojenne, westerny, filmy płaszcza i szpady, czy powojenne filmy polskie. - Z tytułów, które najbardziej utkwiły mi w pamięci to: „Zakazane Piosenki”, „Aleksander Newski”, „Pat i Pataszon”, „Rio Bravo”, „Afrykańska Królowa”, „Trzech Muszkieterów”, czy też świetne polskie komedie „Skarb” i „Irena do domu”. Na ulubione tytuły chodziło się czasami po parę razy.

Repertuar kinowy lat 60-tych, aż do końca lat 70-tych był zróżnicowany i jak na tamte czasy dobry.

Jakie filmy cieszyły się największą popularnością? - Na pewno były to filmy o tematyce wojennej, filmy przygodowe, westerny, komedie, kryminały, czy też filmy psychologiczne. Wybierano filmy, w których główne role grali znani światowi aktorzy. Tak, więc chodziło się np. na filmy z Fernadelem, Belmondem, Gabinem, Brigitte Bardot, czy Luisem de Funes. Preferowano także znakomitych reżyserów, takich jak Fellini, Ingmar Bergman, Alfred Hitchcock, czy Andrzej Wajda. Dostać bilet na dobry film, zwłaszcza w sobotę lub niedzielę, nie było łatwo. Z tego względu w soboty o godz. 22 były seanse dodatkowe, tzw. awangardowe, na których wyświetlano szczególnie dobre filmy. Kto nie dostał biletu w kasie, miał szanse kupić go od tzw. koników, czyli ludzi, którzy wykupywali je wcześniej i sprzedawali z zyskiem. Powodzeniem cieszył się DKF, czyli, Dyskusyjny Klub Filmowy przy kinie Kryterium. Prezentowano tam filmy ambitniejsze, niekomercyjne, które w większości nie były przeznaczone do masowej dystrybucji - mówi pan Witold. Wspomina też, że od około połowy lat 60-tych w kinie Adria organizowane były filmowe Maratony Sylwestrowe. Zwykle zaczynały się o godzinie 22. Po projekcji pierwszego filmu następowała przerwa na powitanie Nowego Roku. Następnie z przerwami kontynuowano projekcje kolejnych dwóch filmów.

- Jaki seans filmowy zapadł mi szczególnie w pamięć? Był taki film, w kinie Adria właśnie. Chodzi o film Andrzeja Wajdy pt. „Człowiek z marmuru”, wyświetlany przy pełnej widowni. Przy scenie, w której Birkut rzucił cegłą w okno Urzędu Bezpieczeństwa, wszyscy widzowie na sali zaczęli spontanicznie bić gromkie brawa. Nadchodziły nowe czasy....- kończy swoją opowieść Witold Danilkiewicz.

Piotr Polechoński

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.