Zrobiła się cisza wokół mnie

Czytaj dalej
Fot. Małgorzata Genca
Malgorzata Szlachetka

Zrobiła się cisza wokół mnie

Malgorzata Szlachetka

- Szłam z mężem i dziećmi. Zbliżaliśmy się do 3 Maja 8, a spod kiosku z piwem pijacy krzyczeli: „Witamy, kto to idzie!“. Rozpoznali mnie - opowiada Zofia Sznajdman-Rydz, która musiała opuścić Lublin w 1968 roku.

Jakie jest Pani najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa w Lublinie?
Dom Pereca (obecnie Szkolna 16. Po wojnie miejsce, w którym ocaleni Żydzi mogli nocować - przyp. red.), mama Luby wychodzi na zewnątrz w szlafroku i gotuje coś na piecyku. Mam dwa, trzy lata.

Z Domu Pereca przeprowadziliśmy się na Lubartowską 21 (po wojnie 47 - przyp. red.), do domu mojej mamy. Tylko nie mieszkaliśmy już na czwartym, ale na drugim piętrze. Dzieliliśmy mieszkanie z państwem Kligerami, mieliśmy jeden pokój i wspólną kuchnię. Pan Kliger był później przez wiele lat sekretarzem Wojewódzkiego Komitetu Żydowskiego w Lublinie. Jego obaj synowie żyją teraz w Izraelu.

Zofia Sznajdman-Rydz na ulicy Lubartowskiej, gdzie kiedyś mieszkała jej rodzina.
Małgorzata Genca Zofia Sznajdman-Rydz odwiedziła też kamienicę przy Lubartowskiej 47, gdzie kiedyś mieszkała jej rodzina. Tutaj stoi na tamtejszym podwórku.

W 1949 roku przydzielono nam mieszkanie ze wspólną kuchnią na ulicy 3 Maja. Gdy sąsiad się wyprowadził, dostaliśmy jego pokój i mogliśmy wtedy urządzić sobie kuchnię. Zamieszkaliśmy w dwóch pokojach z kuchnią. Mieszkanie z ulicy 3 Maja dostaliśmy po małżeństwie Żydów wyjeżdżających do Izraela. On szlochał odchodząc. Zostawili nam zdobiony stolik, który potem zabrałam ze sobą na emigrację.

Drugie moje wspomnienie: mam trzy, cztery lata. Idziemy w grupie Żydów na Majdanek, pada deszcz. Jeżeli mnie pamięć nie zawodzi, leżały tam stosy butów. Wydaje mi się, że również stosy włosów.

Na ziemi, pod gołym niebem?
Zupełnie nieuporządkowane. Nie było wtedy gablotek na eksponaty.

Poszła tam Pani z mamą?
Z moimi rodzicami, braciszkiem starszym o dwa lata i grupą innych ludzi.

Wiedziała Pani wtedy, gdzie jest?
Wiedziałam. Moja mama zawsze opowiadała mi o rodzinie i czasach wojny, od dziecka. Rodzice przeżyli w Rosji.

Wyszli z Lublina 7 listopada 1939 roku.
Dlatego, że moja mama miała lewicowe ukierunkowanie. Tato polityką się nie interesował, ale bardzo wtedy podziwiał mamę. Wyszli razem. Nie wiem, czy znana jest ta historia: idą ulicą Lubartowską, a młodszy braciszek mamy, 14-letni Szloma, dobiega do nich i mówi: „mama zwariuje, musicie się wrócić”. Moja babcia była zwana Rojte Gitl, czyli Czerwona Gitla, bo miała rude włosy.

Następnego dnia babcia się uspokoiła, dała im ostatnie grosze. Zdjęła obrączkę, podała im ją mówiąc, żeby szli. Mama miała też ze sobą teczkę, którą zrobił jej ojciec kamasznik. Mam ją u siebie. Uszer, brat mamy młodszy o sześć lat, chciał też jechać, ale został z powodu dziewczyny. Niedawno dowiedziałam się, że jeszcze w 42 roku miał kenkartę.

Później pisali do moich rodziców rozpaczliwe listy, żeby ich wyciągnąć. W jednym z tych listów były zdjęcia braci mamy, każde z dedykacją i datami z lata 1940 roku. Na odwrocie: „Drogiej siostrzyczce Szloma” i „Specjalnie z myślą o Tobie!!! Uszer!”. Teraz, na Zjeździe Lublinerów, zobaczyłam sporządzoną przez Niemców listę z czerwca 1940 roku. Jest tam napisane, że mój dziadek, Nuta Fiszman, oddał 2 kg mosiądzu i 2 kg cynku.

Zginęli wszyscy. Dziadkowie, troje ich dzieci, kuzyni, ciotki, wujkowie. Mój dziadek miał co najmniej pięć sióstr i kilku braci.

Potem został odnaleziony kuzyn mojej mamy. Josip Fernand przez dziewięć lat siedział w obozie pracy w Rosji. Jego wnuka spotkałam teraz w Lublinie, na Zjeździe Lublinerów. Inny kuzyn odezwał się z Kanady już po wydaniu w latach 80. „Mojego Lublina”, wspomnień mojej mamy. Ta historia jest ciekawa sama w sobie: kuzyn siedział sobie na ławce z innym Żydem i tamten zagadnął go, czy czytał takie lubelskie wspomnienia Róśki Fiszman. A mój krewny na to: „Róśka to przecież moja kuzynka”.

„Mój Lublin” kończy się sceną, w której Pani mama opisuje powrót: „W 1946 roku wróciliśmy do Lublina, miasta, w którym miałam wielu przyjaciół i znajomych. Teraz szłam ze stacji aż do Lubartowskiej i nie spotkałam ani jednej znajomej twarzy”.
Mama już nie napisała, ale było tak, że jak oni wysiedli na dworcu, przywitano ich słowami: „popatrz, parszywi Żydzi przyjeżdżają”. Mówię to z przykrością. Rozumiem, że to nie był pogląd wszystkich Polaków. W domu na Lubartowskiej spotkali przedwojennego stróża, Polaka. Powiedział, że nie wie, co stało się z moją rodziną. Zostało po niej połamane krzesło z domu, które mama zobaczyła.

Róża Fiszman-Sznajdman pisze, że znalazła je u nowych sąsiadów.
Trochę złagodziła, krzesło było u tego stróża.

Pani mama dosyć późno spisała swoje wspomnienia. Zwykle ludzie robili to tuż po wojnie albo bardzo późno, po latach. Co było impulsem?
Zrobiła to cichaczem, jak w Szwecji poszła na emeryturę. Pracowałam po sąsiedzku. Mama zawsze zapraszała mnie do siebie na lunche. Wspominała, że pisze, ale ja byłam wtedy bardzo zaangażowana w pracę zawodową i zajęta rodziną.

Najpierw wydała wspomnienia po żydowsku, w Izraelu była fetowana w ziomkostwie lubelskim. Potem miała prelekcję w Göteborgu i zapytałam ją wtedy, czy nie jest zdenerwowana. Odpowiedziała: „nie jestem, bo to jest moje życie”.

Przez wiele lat nie mogłam czytać „Mojego Lublina”. Tak samo jak wspomnień mamy z czasów pobytu w Związku Radzieckim, to Rysiek, mój mąż, spisywał je po 20 latach. Teraz czytam to i podziwiam mamę za to, jak wszystko barwnie opisała. W moich oczach świat mamy był wypełniony niezwykłymi ludźmi. Świat kolorowy, cudowny, pachnący cynamonem, ale jednocześnie przerażający biedą i ograniczeniami życiowymi.

Zofia Sznajdman-Rydz na ulicy Lubartowskiej, gdzie kiedyś mieszkała jej rodzina.
Małgorzata Genca Zofia Sznajdman-Rydz w kamienicy Lubartowska 47 (przed wojną 21), w której mieszkali jej rodzice, a po powrocie do Lublina w 1946 roku także ona.

„Mój Lublin” opisuje przedwojenny Lublin w fantastyczny sposób. Ta książka jest genialna i zasługuje na kolejne wydanie.
Teraz, tutaj, podeszły do mnie trzy nieznane osoby, mówiąc, że to jest ich ulubiona książka. Nawet jedna pani chciała autograf. Moja mama była prawdziwym człowiekiem, to się nazywa po żydowsku „a mensz”. Wychowała mnie w ideałach, których nigdy nie można osiągnąć: nie wolno kłamać, nie rób drugiemu, co tobie niemiłe. Mój tata, jak miałam osiem, dziewięć lat, napisał mi w pamiętniku: „Dla rodziców najlepszą córką bądź. Dla kolegów najlepszą koleżanką bądź. Dla nauczycieli najlepszą uczennicą bądź. Dla ludzi starszych grzeczną bądź”. Jak dostałam ten wpis, to się obruszyłam, ale potem całe życie starałam się temu sprostać.

Mama była przywiązana do wnuków, pisała dla nich bajki o latających krowach inspirowane Chagallem. Ostatniego dnia swojego życia również się nimi opiekowała.

Czy Pani mama nie mówiła o przedwojennym antysemityzmie?
Mówiła, że byli trochę obywatelami drugiej kategorii. W Lublinie byli ci tragarze, mocni chłopcy, którzy musieli czasami bronić Żydów z naszej ulicy.

Jakie wspomnienia zostały w Pani rodzinie z czasu spędzonego w Związku Radzieckim?
Tych siedmiu lat nie da się tak w skrócie opowiedzieć. To były ciężkie czasy. Mama myślała, że jedzie do raju, ale raj okazał się piekłem. Gdy była ze mną w ciąży, brat miał dwa lata, stał i bił łyżką w garnek krzycząc „kaszy!”. W ogóle nie było nic, mama nie wiedziała, czy ma jeść sama, żeby ten płód coś dostał, czy dać dziecku. Jak przyjechała na poród do szpitala, to położna jej powiedziała „ty umrzesz”. Nie umarła. My z bratem byliśmy jak szczurki, ważące po 2 kilo.

Mama zawsze mówiła, że przeżyła dzięki zaradności i energii męża. Jak w 1939 roku dojechali do Chełma, tato jeszcze się wrócił. Poszedł do rodziców mojej mamy, dziadków Fiszmanów na Lubartowską, po kołdrę i poduszkę, które potem w te straszne mrozy uratowały im życie. A pojechał z narażeniem życia, bo z tych pociągów w listopadzie 1939 roku Niemcy już wyciągali Żydów, a mój tato wyglądał jak pięciu Żydów. Czarny, kręcone włosy. Był arcytypem Żyda poza wzrostem, dlatego zwany był Wysocki.

Nikt go nie wydał.

Jakie smaki tuż powojenne Pani zapamiętała?
Zawsze dostawaliśmy z bratem po 2 zł i szliśmy do cukierni na Lubartowskiej, do pani Magdaleny. Michał kupował „grzybka”, taką rurkę z kapeluszem wypełnioną kremem, a ja samą rurkę. Uwielbiałam zupę jagodową, którą robiła moja mama, to był w zasadzie kompot. W domu nie trzymało się koszeru, ale smak golonki poznałam dopiero w Szwecji. W Stanach nauczyłam się jeść kaszankę, kupowało się ją w polskich sklepach. Ja byłam strasznym niejadkiem, czego moja mama nie znosiła po tylu latach swojego głodu. Raz mnie trzepnęła ręcznikiem, z rozpaczy, że nie chciałam jeść.

Pani wspomnienia Lublina?
Wydawał mi się piękny. Na przykład, jak wracałam do niego z wakacji albo po deszczu, czy kiedy polewaczka przejechała przez ulicę. Jak już studiowałam i trudno było zebrać się do nauki, to chodziłam do Delikatesów przy końcu Krakowskiego Przedmieścia. Na kawę, chociaż jej nie lubiłam. Tylko po to, żeby mieć przerwę.

Nigdy nie było mowy o wyjeździe. Moja mama kochała Lublin, znała tutaj każdy kamień. Nie lubiła nawet wyjazdów na wakacje i tego, żeby rodzina się dzieliła choćby na pięć minut. Bo po tym, jak wyszli z tatą z Lublina, już nigdy nie spotkała swoich. Jak w 1968 roku mieliśmy wyjeżdżać, to była ciężko chora. Wymiotowała. W ogóle nie mogła się z tym pogodzić, ale to brat Michał i ja zdecydowaliśmy się na wyjazd.

Czy w Lublinie czuła się Pani dyskryminowana jako Żydówka?
Nie, chociaż bałam się, żeby mnie nie przezywano, to się zdarzało od czasu do czasu. Raz na Lubartowskiej jakiś chłopak rzucił na mnie zapaloną zapałkę, potem długo miałam ślad po niej. Wykrzykiwał „ty Żydowico”, czy coś takiego. Ja byłam wtedy dzieckiem, miałam pięć czy sześć lat. Później moja mama, która była bojowa, poleciała do jego rodziców. Oni się przestraszyli i dali chłopakowi lanie. Było mi go szkoda.

Kolonię polską w Puławach przeżywałam strasznie. Nie dlatego, że mnie ktoś prześladował, ale dlatego, że byłam jedyną, która się wieczorem nie modliła. W sypialni spało może 16 dziewczyn. Czułam się inna. W trakcie tamtej kolonii nawet planowałam sobie, że się utopię w Wiśle. Pomogło to, że w czasie tego wyjazdu mnie z bratem odwiedził tato. Niespodziewanie.

W klasie maturalnej uczyliśmy się obie z przyjaciółką, ale mnie to przychodziło łatwiej. Miałam wtedy dobrą pamięć. Pewnie z zazdrości powiedziała do mnie: „ale ty i tak nie zrobisz kariery, bo ty jesteś Żydówką”. To było dla mnie strasznie bolesne.

Ale słyszałam też pod swoim adresem „o jaka ładna Żydóweczka”. Słowo „Żyd” było wtedy odbierane jak przekleństwo. Koleżanka raz chciała mi powiedzieć coś dobrego, nie wiedziała jak, w końcu stwierdziła „mój wujek się ożenił z taką Żydką”.

Określenie „Żydek“ i „Żydóweczka“ także przed wojną było powszechnie używane.
Ale dla mnie jest poniżające, półpogardliwe. Ja w takich sytuacjach mówiłam, że jestem po prostu Żydówką.

Jak osobiście odczuła Pani antysemicką nagonkę w czasie Marca 1968 roku?
Poszliśmy z bratem na manifestację w Lublinie, ale była nieprzyjemna atmosfera, czułam, że to jest niebezpieczne. Właściwie uciekliśmy stamtąd. Byłam za to na odczycie o Izraelu w Empiku. Zadzwonił do mnie, obecny na Zjeździe Lublinerów, Jasza Gorfinkiel. Poszłam, ale nie zabierałam głosu. Ja do niczego nie należałam, poza harcerstwem. Było coś o wojnie sześciodniowej i stosunkach polsko-izraelskich. Jakub zabrał głos i mnie się wydało trochę wywrotowe to, co powiedział. Ostro zajął stanowisko proizraelskie, ja go nawet ciągnęłam za ubranie, żeby się uspokoił. Bałam się, jakie będą konsekwencje, ale za bardzo nie wiedziałam wtedy, o co chodzi. Jacyś znajomi, rodzice koleżanki mi gratulowali, bo nareszcie Żydzi mają jakieś zwycięstwa i walczą. Chociaż mój dziadek służył w czasie I wojny światowej.

Miałam w tym czasie jechać do Soczi i Jałty na wycieczkę studencką. Już wszystko było załatwione. Jakiś dzień przed wyjazdem dostałam z ministerstwa telegram, że mój wyjazd nie jest aktualny. Mama poszła do komitetu partyjnego, pytać o co chodzi, a oni jej powiedzieli, że miałam wystąpienie w Empiku i już nigdy paszportu nie dostanę.

Nagle zrobiła się wielka cisza wokół mnie, ludzie przestali dzwonić. Natomiast mieliśmy terror telefoniczny przez dwa lata, to było „Salcia, kiedy wyjeżdżasz” w słuchawce. Bez przerwy, dzień i noc, nawet w dniu naszego ślubu, w czasie przyjęcia w domu. Moja mama zawijała telefon w ręczniki i chowała go do szafki, żeby nie słyszeć sygnału. Rodzice uciekali wtedy z domu, chodzili na spacery, najczęściej do Ogrodu Saskiego. Raz powiedziałam mamie, żeby nie rozłączała się, poleciałam na pocztę przy Krakowskim Przedmieściu i zapytałam się grzecznie urzędniczki z okienka, czy może zobaczyć, kto teraz do nas dzwoni, bo mam przykre rozmowy. Ona powiedziała „chwileczkę” i poszła na zaplecze. Wróciła cała blada i powiedziała, że to jest centrala wojskowa. Sama przestraszyła się tego, co powiedziała. Prosiła mnie, żeby tego nikomu nie powtarzać.

Byłam w domu, kiedy usłyszałam przez Wolną Europę, że Izydor Sznajdman został wyrzucony z pracy. Tata wtedy nic jeszcze o tym nie wiedział. Był dyrektorem przedsiębiorstwa zarządzającego restauracjami z kolejowych stacji w całym województwie. Dostał 60 zarzutów, m.in. że chodził w slipkach nad Jeziorem Białym. Zarzucali mu, że faworyzował Żydów. Mam jego teczkę, ale niechętnie zaglądam do niej, bo mnie to tak boli.

Jakie emocje towarzyszyły Pani w czasie wyjazdu?
Bałam się tego bardzo, w ogóle nie chciałam emigrować. Niektórzy polscy koledzy i koleżanki mi zazdrościli: wyjeżdżasz, jak fajnie, a ja uważałam, że to jest tragedia.

Kiedy Moczar ogłosił, że jest jakiś limit paszportów, to nas zmobilizowało do złożenia podania. Trzeba było ponumerować i zdać wszystkie książki. Mojemu dzisiejszemu mężowi, wtedy nawet nie narzeczonemu, powiedziałam, że wyjeżdżam. A on na to: „ja z tobą wyjadę”. Pobraliśmy się jeszcze w Lublinie, w grudniu 1968 roku, w przyszłym roku będzie nasze 50-lecie. Już po ślubie nadal mieszkałam na 3 Maja w Lublinie, a on w Warszawie. Mnie nie chciano tam zameldować jako Sznajdman, a on nie mógł dostać pracy tutaj. Rysiek często pisał do mnie listy, przyjeżdżał w piątek pociągiem albo autostopem. Dworzec odwiedzałam wiele razy. Te listy musiałam oddać wyjeżdżając do Szwecji, jeszcze w Lublinie.

A meble?
Moi rodzice nie byli tacy zamożni, moja mama nie była na pewno obrotna, ale meble zostały sprzedane. Kiedy pojechałam do Szwecji, byłam w szóstym tygodniu ciąży z Allanem i z niedokończonym stażem medycznym.

Czy w Lublinie ktoś Was żegnał?
Ja z bratem, moim mężem i jego matką wyjeżdżaliśmy z Polski z Warszawy, pociągiem do Świnoujścia i stamtąd promem do Ystad. Na Dworzec Gdański przyszli Ryśka koledzy: Żyd, który został, bo był wojskowym i dwóch Polaków.

Musieli mieć odwagę, bo wtedy ludzie się bali przychodzić na Dworzec Gdański.
Oni przyszli, bo byli jego przyjaciółmi chyba od przedszkola.

Jak wyglądał pierwszy powrót do Lublina?
Ja miałam najpierw taki żal do Polski, nie ciągnęło mnie tutaj zupełnie. W 80 roku mój syn miał 10 lat, córka pięć i ludzie zaczęli mówić, że można jechać do Polski. Ja tutaj byłam wychowana, przeszłam szkołę, studia, miałam koleżanki. Bardzo chciałam zobaczyć koleżankę Sabinę. Napisałam do konsulatu w Göteborgu, czy jesteśmy na czarnej liście i czy moglibyśmy pojechać. Dostałam bardzo miłą odpowiedź, której zupełnie nie spodziewałam się od urzędu: „prosimy, witamy w Polsce, przyjemnego urlopu”.

To mógł być koniec czerwca, pamiętam, że zabrałam syna z obozu żeglarskiego i pojechaliśmy. Już czuło się Solidarność, ale moje dzieci cierpiały, bo w Polsce nic nie było w sklepach. Byłam podekscytowana, że jestem w Polsce. Sabiny nie spotkaliśmy, bo była na wyjeździe. Odwiedziłam jej mamę, płakała, głaskała mnie. Wybraliśmy się też na moją ulicę, 3 Maja. Szłam z mężem i dwojgiem dzieci. Naprzeciwko mojego domu był kiosk z piwem. Zbliżaliśmy się do 3 Maja 8, a spod kiosku pijacy krzyczeli: „witamy, kto to idzie!”. Rozpoznali mnie, chociaż ja z nimi pod tym kioskiem przecież nie stałam.

To miłe.
Bardzo miłe. Spotkaliśmy tych sąsiadów, z którymi dzieliliśmy kiedyś mieszkanie, bardzo serdecznie nas przywitali, ale powiedzieli, żebyśmy do siebie nie szli, bo ten lokator jest bardzo nieprzyjemny.

Potem klasa mojego męża urządzała co pięć lat zjazdy. To nie jest to, co pasuje do tej opowieści, ale do jego klasy chodził reżyser Marcel Łoziński i zrobił film „Siedmiu Żydów z mojej klasy”. Mój mąż, Rysiek Rydz w nim występuje. W Lublinie bywałam krótko, najczęściej u Sabiny.

Rozmawiamy na Zjeździe Lublinerów. Do Lublina z całego świata przyjechało ponad 200 Żydów o lubelskich korzeniach. Co przeżywa Pani, będąc razem z nimi w Polsce?
Jestem bardzo poruszona. Przyjechałam z mężem, ale to moje dzieci i wnuki były inicjatorami tego wyjazdu. Jesteśmy tu razem. Dużo łez, dużo wspomnień i nieoczekiwanych spotkań. Moje dzieci płaczą, ja płaczę. Koło się zamyka. Urodziłam się z prochów.

Malgorzata Szlachetka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.