Matula płakała: "Idź, synu, i tu może będzie Polska”

Czytaj dalej
Fot. Archiwum Klemensa Hołowni
Szymon Kozica

Matula płakała: "Idź, synu, i tu może będzie Polska”

Szymon Kozica

- Po powrocie do domu nikomu nie mówiłem, że uciekłem z więzienia. Bałem się. Chociaż były to ostatnie tygodnie przed wycofaniem się Niemców - przyznaje Klemens Hołownia

Podjąłem pracę na kolei w Stołpcach. I to było moim nieszczęściem. Dostałem się w łapy gestapo - wspominał Klemens Hołownia w pierwszej części swojej opowieści, którą opublikowaliśmy przed tygodniem. Pan Klemens (rocznik 1924) urodził się w miejscowości Zujówka, bliziuteńko Wołmy, w województwie nowogródzkim na Kresach, w rodzinie wielodzietnej. Do siostry do Stołpiec wyjechał w czasie wojny, za okupacji niemieckiej, gdy w okolicy nasiliło się zjawisko przymusowego poboru do radzieckiej partyzantki. Gdy wpadł w łapy gestapo, trafił do więzienia w Baranowiczach, skąd uciekł z... Bożą pomocą - tak, to nie są puste słowa, bo modlił się o to gorąco. Pan Klemens wykorzystał sytuację, gdy wraz z innymi osadzonymi odgruzowywał polowy szpital po bombardowaniu. Znalazł wtedy butelkę nadpitego koniaku, którą pilnujący więźniów Ukrainiec natychmiast skonfiskował i raz za razem pociągał z flaszki. Wkrótce stracił czujność, a nasz bohater z duszą na ramieniu czmychnął. I ruszył w stronę Stołpiec, do siostry...

„Toż mówili, że ciebie już rozstrzelali”

- Gdy wszedłem do mieszkania, gospodyni aż zbladła: „Toż mówili, że ciebie już rozstrzelali”. Nie odpoczywając, kawał chleba w garść i dość późnym popołudniem wyruszyłem do domu do Wołmy. A droga długa, 50 kilometrów - zaznacza pan Klemens. - W drodze zastała mnie noc. W lesie się przespałem, a rano zziębnięty ruszyłem dalej. Po powrocie do domu nikomu nie mówiłem, że uciekłem z więzienia. Bałem się, by nie wszczęto poszukiwania. Chociaż były to ostatnie tygodnie przed wycofaniem się Niemców.

Wkrótce sowiecka władza ogłosiła pobór do wojska. - Każdy miał się stawić. Polacy do Wojska Polskiego, Białorusini do Armii Czerwonej. Gdy odchodziłem, matula płakała: „Idź, synu, i tu może będzie Polska” - pamięta pan Klemens. - Dowieźli nas do Białegostoku, do pułku zapasowego. Tam tworzyła się II Armia Wojska Polskiego. Na apelu ogłoszono: „Kto ukończył szkołę powszechną i jest z rocznika 1925, wystąp do szkoły podoficerskiej”. Starsi mężczyźni szturchali mnie: „Dlaczego nie występujesz?”. Odparłem: „Jestem z 1924”. Jeszcze raz mnie szturchnęli: „Kto cię będzie pytał? Jesteś dziecinny. Może wojna się skończy, zanim skończysz tę szkołę”. Wystąpiłem. I od tego czasu urzędowa data mojego urodzenia to rok 1925.

Z Białegostoku, już jako kanonier 40. Pułku Artylerii Lekkiej, pan Klemens wraz z dywizją przeszedł w Lasy Łukowskie. - Dowódca wskazał na las: „Tu są wasze kwatery”. Wykopaliśmy ziemianki, porobiliśmy alejki między nimi... Byłem dowódcą drużyny łączności plutonu dowodzenia - dodaje.

W marcu 1945 roku ruszyli na Wał Pomorski. - Przybyliśmy jako druga linia. Wał został zdobyty - relacjonuje pan Klemens. - Znów wymarsz - na oblężenie Wrocławia. Długo nie byliśmy. I znów wymiana wojska sowieckiego - nad Nysą. I przygotowanie do forsowania rzeki. 16 kwietnia skoro świt rozpoczęło się przygotowanie artyleryjskie. Nie było już słychać pojedynczych huków armat, ale zlany w całość huk ogromny. Po sforsowaniu Nysy - przez Kamenz, Pulsnitz - nasza dywizja dotarła pod Drezno. I tu armia polska została odcięta przez niemiecką, ciągnącą z Czechosłowacji na pomoc Berlinowi.

Wielki wiwat był, gdy rano 9 maja do żołnierzy dotarła wieść o zakończeniu wojny. Z okolic Mielnika w Czechosłowacji, gdzie znalazła się dywizja pana Klemensa, rozpoczął się powrót do kraju. Pierwszym miejscem zakwaterowania w Polsce był Łańcut. Później - Jarosław...

Demobilizacja i kierunek Niegosławice

- W styczniu 1947 roku w pułku ogłoszono, że można dostać się do szkoły lotniczej. Stanąłem do raportu. Zostałem przyjęty do Technicznej Szkoły Lotniczej w Boernerowie. Nie na pilotaż, jak chciałem - zauważa pan Klemens. - W marcu naczelny dowódca wydał rozkaz o demobilizacji żołnierzy frontowych. Koledzy z pułku, już w cywilu, pisali do mnie do szkoły, jak to im się żyje, co robią, nawet pieniężne załączniki wkładali do listów. Stanąłem do raportu o demobilizację. Dowódca szkoły oznajmił: „Szkoła nie może demobilizować. Musisz wracać do pułku”. I tak postąpiłem. Zameldowałem się w sztabie, pułkownik Gajbowicz zaproponował mi dowódcę plutonu samochodowego. Odmówiłem. A major, Ukrainiec powiedział tak: „Wróciłeś, nie chciałeś być człowiekiem. Głupstwo uczyniłeś”.

Demobilizacja - postanowił pan Klemens. I pojechał na Ziemie Odzyskane, do siostry do Niegosławic. - Szukałem pracy, było jej dużo, ale jakoś nie bardzo mi pasowała. Siostra zaproponowała: „Podpisz na razie nauczyciela kontraktowego”. Podpisałem. Z tym, że muszę uzupełniać wykształcenie pedagogiczne. Doszedłem do tego, że 16 lipca 1951 roku zdałem maturę w liceum pedagogicznym - pan Klemens pokazuje świadectwo dojrzałości.

Ale zamiłowanie do przyrody i przestrzeni było silniejsze. Porzucił zawód nauczycielski i przyjął pracę w pszczelarstwie, prowadząc pasiekę w PGR-ze. - Koledzy pokpiwali, że mi odbiło i wybrałem instytucję, która zawsze była uważana za słabo rozwiniętą - uśmiecha się pan Klemens. - Doprowadziłem jednak pasiekę do należytej gospodarki i wojewódzki zootechnik pszczelarstwa, po kontroli, zaproponował mi stanowisko zootechnika powiatowego w Jeleniej Górze.

I runęła cała propaganda...

- Mój ojciec przebywał jeszcze na Białorusi. Nie wyjechał, bo matka była chora. Zmarła i tam została pochowana. Wystarałem się o wizę do Związku Radzieckiego, by odwiedzić ojca. W Orbisie wykupiłem talony podróżne wyżywieniowe - opowiada pan Klemens. - W Brześciu, czekając na pociąg, wstąpiłem do restauracji. Zaproponowano mi wspaniały obiad. Pytano, jaki wolę kompot: wiśniowy, czereśniowy, a może śliwkowy. Dosłownie zatkało mnie na myśl, że informacje w gazetach w Polsce o życiu w ZSRR są prawdziwe. Ale gdy dotarłem do Mińska, skorzystałem ze śniadania w restauracji. I już propaganda osłabła.

Z Mińska, przy pomocy kuzynki, pan Klemens dotarł do ojca w uroczysku Łahi. - I już runęła cała propaganda o życiu na sowieckiej Białorusi - nie ukrywa. - Nasza chata była na kolonii. Ojca oborali naokoło, nawet nie zostawili ścieżki do głównej drogi, bo odmówił wstąpienia do kołchozu. Chleba brakowało, ojciec z synem Bogdanem po chleb chodzili 45 kilometrów do Mińska. Sprzedawano po jednym tylko bochenku. Ojciec stawał w kolejce po jeden chleb, syn w drugim sklepie także po jeden. Następnie się zmieniali. I tak wracali z czterema bochenkami... Przez jakiś czas nieco chleba przywozili co drugi dzień do sklepu do Wołmy. Przewodniczący kołchozu zakazał jednak przywozić go rano, bo ludzie zamiast do kołchozu szli do sklepu. Chleb można było więc przywozić w godzinach popołudniowych. Ale w tym czasie nie było go już w piekarni...

Pszczół jeszcze doglądam

Wiosną 1958 roku pan Klemens zamieszkał w Cybince. - Różnie ten okres przeżywałem, od spraw rodzinnych, pracy w szkole jako nauczyciel zajęć praktyczno--technicznych... - wylicza. - I co bardzo mnie podtrzymywało, to hodowla pszczół.

Do pszczół za chwilę wrócimy... W tym samym roku pan Klemens wyjechał do Australii, w odwiedziny do siostry. - Ze szwagrem umówiłem się, że wydatek, który poniesie na moją podróż, spłacę, pracując tam. Zostałem zatrudniony przy budowie elektrowni wodnej na Tasmanii. Zarobki były niewysokie, a chęć spłaty długu dopingowała - przyznaje. - Podejmowałem dodatkowo inne prace. Zajmowałem się też poszukiwaniem złota. Nie przyspieszyło to spłaty długu, bo wyniki były marne...

- Po powrocie z Australii zawisła nade mną ciężka, ołowiana chmura. Każdy mój krok był obserwowany i w każdym miejscu pojawiał się ktoś, udając przyjaciela, nawet przyjaciółkę, by uzyskać jakąś wieść dla swoich przełożonych. I tu pszczoły dawały mi wytchnienie swoim brzękiem, swoją pracą. Leczyły mnie - opisuje pan Klemens. - W pracy w szkole na początku było różnie, ale koleżanki i koledzy rozumieli mnie.

W 1976 roku pan Klemens został kierownikiem ośrodka metodycznego zajęć praktyczno-technicznych. - Obowiązków przybyło, płaca mało wzrosła. Zaczęto mi podsuwać deklaracje wstąpienia do partii. A że pochodzę z Kresów Wschodnich, broniłem się różnymi sposobami i tłumaczeniami. Aż zluzowano i zostałem bezpartyjnym - zapewnia pan Klemens. - Dziś jestem na emeryturze, pszczół jeszcze doglądam, ale tylko parę uli...

Szymon Kozica

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.